Z okazji 15-lecia programu „Kobieta na krańcu świata” rozmawiamy Martyną Wojciechowską o tym, kiedy pierwszy raz postanowiła ruszyć w drogę. Dziennikarka i podróżniczka opowiada nam też, jak udziela pomocy, by uniknąć kompleksu białego zbawiciela, i czy pani z kamerą łatwiej zaufać.
Co gnało cię w świat?
Urodziłam się w 1974 roku, w rzeczywistości, w której nawet marzenia bywały cenzurowane. Podróżowanie nie należało do powszechnych aktywności. Tymczasem odkąd pamiętam, chciałam mieć życie pełne przygód! Miałam zaledwie kilka lat, kiedy bardzo rozmyślnie się spakowałam i postanowiłam uciec z domu. Zamierzałam ruszyć na pobliską stację benzynową, bo widziałam tam wiele tirów i samochodów z zagranicznymi rejestracjami. Fascynowały mnie. To moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa. Mój plan wtedy nie wypalił – mama mnie znalazła. Wróciłyśmy do domu, ale pragnienie odkrywania świata już kiełkowało. Później oglądałam kultowy program podróżniczy „Pieprz i wanilia” autorstwa Tony’ego Halika i Elżbiety Dzikowskiej. Ich podróże wydawały mi się czyś niezwykłym. Z uwielbieniem śledziłam też Wandę Rutkiewicz, która w 1978 roku zdobyła Mount Everest. Jako pierwsza osoba z Polski! Wolałabym ruszyć z nią, niż iść do przedszkola. Szeroki świat wołał mnie na różne sposoby. Nie wiedziałam, jak i kiedy do niego dotrę, ale wierzyłam, że mi się uda.
Pamiętam też, że jako 10-latka powiedziałam głośno: „Będę kierowcą motocyklowym”. Dziś powiedziałabym „kierowczynią”, ale to były inne czasy. Słyszałam wtedy: „To nie dla dziewczyn”. Ale dopięłam swego, w wieku 17 lat miałam już sportową licencję wyścigową, choć wciąż towarzyszyły mi powątpiewania i żarty. Kiedy zostałam dziennikarką motoryzacyjną, otrzymałam przepustkę do wielkiego świata. Relacjonowałam rajdowe mistrzostwa świata, wyścigi Formuły 1. Podróżowałam do coraz odleglejszych zakątków Ziemi. Wreszcie byłam w drodze.
Mówisz w wywiadach, że ten wielki świat okazał się światem męskim. Musiałaś się w nim przepychać?
Była to trudna szkoła życia. Godziłam się na szowinistyczne uwagi, bo myślałam, że tak musi być. Próbowałam jakoś przetrwać. Natomiast w światach zdominowanych przez męską energię nadal tak jest. Co prawda może już mniej muszę tłumaczyć swoją obecność, co nie znaczy, że przebywanie w nich stało się łatwiejszym doświadczeniem.
Kiedy skierowałaś swój zoom na kobiety?
Żyłam w świecie wypełnionym adrenaliną i testosteronem. Myślałam, że aby kobieta mogła coś w nim osiągnąć, musi być silna i zdeterminowana. Dlatego zagłuszałam swoją bardziej wrażliwą, empatyczną stronę. 17 lat temu zaszłam w ciążę. Zupełnie się tego nie spodziewałam – lekarze wcześniej twierdzili, że nie mogę mieć dzieci. Byłam w środku projektu wspinaczkowego, dosłownie pomiędzy jedną a drugą wyprawą. Zdarzył się jednak cud. Zaczęłam redefiniować siebie i swój świat. Tak zwróciłam oczy w stronę kobiet, które mają podobne doświadczenia do moich, kierują nimi tożsame emocje, ale w różnych scenografiach i zakątkach globu. Zafascynowały mnie te podobieństwa. Chciałam zapytać je, co czują, co myślą, jak radzą sobie w tym zdominowanym przez facetów świecie. Ta potrzeba zapoczątkowała program „Kobieta na krańcu świata”. Zaczęłam go realizować dokładnie w momencie, kiedy zostałam mamą. Całą swoją dziennikarską uwagę przekierowałam na prawa kobiet. Stały się moją życiową misją. Wtedy też silniej odezwała się we mnie potrzeba aktywizmu i zmieniania świata na lepsze.
Powstała Fundacja UNAWEZA.
Już wcześniej byłam zaangażowana w wiele projektów, ale cały czas czułam, że zajmuję się lepieniem połamanych skrzydeł. A ja chciałam dmuchać w te skrzydła, pomagać je rozwijać i latać wysoko. Robimy to przez wyrównywanie szans ekonomicznych, społecznych i prawnych na różnych krańcach świata (m.in. na Madagaskarze, w Tanzanii czy Boliwii), ale też w Polsce. Aż postanowiłam stworzyć projekt MŁODE GŁOWY, w którym skupiamy się na zdrowiu psychicznym młodych osób w naszym kraju. Mamy też misję, żeby każdy człowiek w Polsce znał zasady pierwszej pomocy przedpsychologicznej.
Zarówno „Kobieta na krańcu świata”, jak i działania fundacji to wiele historii, bardzo często traumatycznych. Kobiety dzielą się z tobą intymnymi opowieściami. Czy łatwiej jest zaufać pani z kamerą?
Myślę, że wręcz przeciwnie. Kamera zaburza rzeczywistość. Dlatego stawiam na szczerość. Nigdy nie zaczynam rozmowy od zadawania pytań, tylko od opowiedzenia czegoś o sobie. W trakcie pracy nauczyłam się, że ważniejsze jest milczenie i słuchanie. Kobiety, które dzielą się ze mną swoimi historiami, bardzo często po raz pierwszy w życiu czują się dostrzeżone. Ktoś chciał ich wysłuchać z cierpliwością, uważnością i zaciekawieniem. Widzę, jak się otwierają, bo te spotkania są po prostu prawdziwe. I to jest dla mnie też wielkie zobowiązanie.
Niejednokrotnie te wizyty i rozmowy bardzo mnie zaskakiwały. Myślałam, że jadę do kraju z zupełnie inną niż nasza kulturą i będzie mi trudno dotrzeć do bohaterki. Tymczasem wracałam z unikatowym materiałem. Pamiętam jednak zawsze o odpowiedzialności za to, co nagrywam. W archiwum mam mocniejsze fragmenty, których świadomie nie emituję w programie. Wiem, że czasem słowa wyjęte z kontekstu mogą być odebrane na opak. W tym sensie bardzo chronię moje bohaterki, a właściwie też bohaterów. „Kobieta na krańcu świata” jest przecież o nas, o ludziach, ale widzianych z perspektywy kobiet.
Gdy mówimy o szeroko rozumianych akcjach pomocowych osób z globalnej Północy w krajach uboższych, pojawia się obawa kompleksu białego zbawcy. Jak unikasz tej pułapki?
Nie jadę z gotową tezą, z żadnymi założeniami. Występowanie ex cathedra, z pozycji wiedzy i władzy, to najgorsze, co możemy zrobić. Przecież nasze doświadczenie wcale nie musi być adekwatne do miejsca „gdzieś na krańcu świata”. Wierzę, że wewnętrzna dyscyplina i wyzbycie się postawy przysłowiowej „pańci z Warszawki”, z uprzywilejowanego świata, oraz pokusy radzenia innym to podstawa. Z pokorą i ciekawością otwieram się na wiedzę, którą zdobywam od poznanych w drodze osób. Mam szacunek do ich osiągnięć. Nie wyjmuję ludzi z kontekstu, w którym żyją.
Oczywiście pamiętam momenty, w których mogłam zdradzić się ze swoimi poglądami, ale mam wielki szacunek do kultury, tradycji i zwyczajów – dopóki nie krzywdzą drugiego człowieka. Dokumentowałam historie, w których przez wiarę i przekonania ludzie byli mordowani, oskarżani o czary, wypędzani z wioski. Albo gdzie dziewczynki są poddawane FGM (okaleczeniom żeńskich narządów płciowych), bo społeczność uważa, że tak trzeba.
Jak radzisz sobie w momentach niezgody?
Jako młoda dziennikarka chciałam reagować natychmiast, ale nie miałam ani wystarczającej wiedzy, ani kompetencji. Zrozumiałam jednak, że moja interwencja nie zawsze zaowocuje zmianą całego świata, tylko zmianą w życiu konkretnej osoby, czasem na gorsze – np. społeczność może ją skazać na banicję. Bywałam zrozpaczona przez brak poczucia sprawczości. Przepracowałam to, bo działania ad hoc mogą tylko zaszkodzić. Nie możemy zbawiać świata, żeby uspokoić własne sumienie, tylko tak, by realnie zmienić rzeczywistość. Jeśli wiemy, że musimy zareagować, róbmy to, chroniąc zagrożoną osobę, ale z planem na to, co dalej, i świadomością, czy na pewno jesteśmy w stanie wziąć odpowiedzialność za swoje czyny.
Zdarzają się organizacje pomocowe na świecie, które – z mojego puntu widzenia – nie funkcjonują prawidłowo. Narzucają rozwiązania, a te zaimplementowane są na bardzo krótko. Takim przykładem jest kopanie w krajach Afryki studni i zostawianie ich bez żadnej kontroli. A przecież te nieserwisowane dość szybko się psują. Czy budowanie szkół, które bez planu długofalowego funkcjonowania i finansowania są po jakimś czasie zamykane.
Jak pomagasz?
W sposób bardzo celowy, skierowany na pomoc konkretnym osobom, które poznałam. Umiem prześledzić, jaka zachodzi realna zmiana, aby później też z każdej złotówki rozliczyć się z darczyńcami. Przemyślane działania Fundacji UNAWEZA sprawiają, że osoby, które otrzymały naszą pomoc, później w swojej społeczności mają szansę stać się lokalnymi liderami i liderkami potrafiącymi zmieniać świat wokół siebie. Takim przykładem jest Kabula, moja przysposobiona córka. Postanowiła zostać w Tanzanii, studiować na tamtejszym uniwersytecie i pracować na rzecz lokalnej społeczności oraz przestrzegania praw człowieka w Afryce.
Czy zdarza się, że historie spotkanych kobiet w odległych częściach globu rezonują z sytuacją kobiet w Polsce?
Oczywiście. Historie rozgrywające się na krańcach świata są historiami nas wszystkich. Ostatnio emitowaliśmy odcinek o Betty Chinn, która rzuciła wyzwanie kryzysowi bezdomności w Stanach Zjednoczonych, a warto zaznaczyć, że w USA ponad 650 tysięcy osób nie ma dachu nad głową – koczują pod mostami, w samochodach czy w namiotach. To historia o konkretnej kobiecie, która dostrzega drugiego człowieka i naprawdę pomaga, w przeciwieństwie do wielu nieskutecznych, choć droższych projektów. Jej opowieść rezonuje również w Polsce, gdzie mamy 30 tysięcy osób w kryzysie bezdomności.
Ekstremalnym przykładem jest doświadczenie z Salwadoru. Pojechałam tam dokumentować historię kobiet, które po poronieniu były oskarżane o aborcję i skazywane za morderstwo na 30, a nawet 50 lat więzienia. Wróciłam stamtąd pełna emocji, żeby powiedzieć w Polsce głośno, co dzieje się, gdy prawo aborcyjne jest zaostrzane. Niedługo potem nastąpiło ogłoszenie orzeczenia pseudotrybunału Julii Przyłębskiej. Pomyślałam wtedy: „To niemożliwe, że nie uczymy się z historii, doświadczeń z innych krajów”. Z przykrością obserwuję, że nadal nie rozwiązaliśmy kwestii aborcyjnej w Polsce. Nie z taką nadzieją spora część z nas szła do urn 15 października.
Kiedy patrzysz na pokolenie swojej córki Marysi, myślisz, że seksizm jest w nim mniej powszechny? A może ma inną twarz?
Zdecydowanie ma inną twarz. Gdy opowiadam Marysi, że kiedyś nie pozwalano mi ścigać się motocyklem, nie rozumie dlaczego. Sama ma dostęp do wielu zawodów czy przestrzeni, które jeszcze niedawno były zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn. Natomiast dzisiejszy seksizm jest w większym stopniu oparty na body-shamingu. Presja dotycząca wyglądu i wizerunku jest ogromna. Męskie oczekiwania są bezprecedensowe, bo też sprzężone z social mediami i nierealnymi standardami piękna, które są nimi przesycone. Pojawia się hejt. Kiedyś zachwycaliśmy się wyglądem pani z telewizji czy modelek z kolorowego pisma. Dziś te wyśrubowane standardy otaczają nas każdego dnia od rana, kiedy odpalamy portale społecznościowe. I mają druzgocący wpływ na psychikę młodych osób, szczególnie dziewczynek. Z projektu „MŁODE GŁOWY – Otwarcie o zdrowiu psychicznym” wiemy, że to właśnie one są najbardziej podatne na presję i oczekiwania dotyczące wyglądu. Również z tego względu dziewczynki częściej niż chłopcy wykazują zachowania autoagresywne.
Co jeszcze z badań „MŁODE GŁOWY” cię zaskoczyło?
Najbardziej utkwiła mi w pamięci liczba 82. To procent dzieci, które wzięły udział w naszym badaniu (180 tysięcy osób w wieku 10-19 lat) i czują, że przerastają je problemy dnia codziennego. Nie są w stanie poradzić sobie z – z perspektywy dorosłego – prostymi wyzwaniami. Czują też, że nie ma sensu zabierać głosu, bo on i tak nie zostanie usłyszany. A to z kolei powoduje ich ogromne osamotnienie.
Nasze badania pokazały też, że w Polsce blisko milion osób w wieku 10-19 lat może doświadczać kryzysu psychicznego. Powinniśmy zdiagnozować je jak najszybciej. Niestety nie mamy wystarczającej liczby psychiatrów dziecięcych i placówek, aby to zrobić. Dlatego naszym zdaniem obecnie najważniejszy jest system wczesnego reagowania i dostrzeganie dzieci na tak wczesnym etapie kryzysu, aby nie doszło do eskalacji. Stworzenie takiego systemu to moje największe marzenie. Tak więc działania Fundacji UNAWEZA opierają się na normalizacji mówienia o zdrowiu psychicznym. Sięganie po pomoc to – jak mówi Bedoes, nasz ambasador – „żaden obciach”. Dajemy też konkretne narzędzia: chcemy przejść od słów do działań. W tej chwili już ponad 4000 szkół zapisało się do drugiej edycji naszego programu profilaktycznego. Jest całoroczny i całkowicie bezpłatny. Realizowane cyklicznie lekcje dotyczą różnych tematów i zarówno od młodych ludzi, jak i od nauczycieli czy rodziców wiemy, że program działa.
Działasz na szeroką skalę, trafiasz do wielu osób i wiele też angażujesz do swoich działań. Czy myślisz, że łatka celebrytki na to pozwala?
Można popularność i rozpoznawalność rozdrabniać i zmarnować na głupoty. Przez moją 30-letnią obecność w mediach pojawiałam się w różnych odsłonach. Przeszłam długą drogę, choć od zawsze towarzyszyła mi myśl o zmianie świata na lepszy. Angażowałam się w różne inicjatywy i działania. Dziś tak zwane „zasięgi” przeznaczam na konkretne cele. Niedawno „Forbes” wskazał mnie jako najmocniejszą markę kobiecą, ale nie dlatego, że najwięcej się o mnie pisze, tylko dlatego, że zapracowałam sobie na zaufanie ludzi. To dla mnie prawdziwy kapitał. Korzystając z niego, staram się zmieniać otoczenie. Praca w fundacji to jest mój drugi, jeśli nie trzeci równoległy etat. Tak wybrałam i jest to praca w pełni charytatywna.
Widziałaś wiele zła. Ale wierzysz, że ludzie nie rodzą się źli. Skąd ten optymizm?
Mam niezachwianą wiarę w świat i ludzi. Skąd takie nastawienie? Po prostu złe doświadczenia nie sprawiają, że tracę entuzjazm. Poza tym kiedyś szklanka zawsze była dla mnie do połowy pusta i koniecznie chciałam ją napełnić. Wiele czasu zajęła mi zmiana tego myślenia. Nauczyłam się doceniać to, co mam, również za sprawą tysięcy rozmów przeprowadzonych z ludźmi, którzy są mniej uprzywilejowani niż ja. Podróżując na krańce świata, przekonałam się, że w każdej otchłani zła jest człowiek lub grupa ludzi czyniących dobro. Ich wiara i optymizm okazały się zaraźliwe. Dzięki nim zawsze wyjeżdżałam z piekieł na ziemi z nadzieją na zmianę.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.