Jak nigdy wcześniej wierzę, że ten projekt da ludziom przytulenie, pocieszenie, utulenie, plaskacza, gilgotkę pod pachą – mówi aktorka Masza Wągrocka. W serialu Netflixa „Matki Pingwinów” gra Kamę, zawodniczkę MMA i matkę neuroatypowego syna. Za sprawą produkcji ma szansę zostać gwiazdą wielkiego formatu.
Wierzysz, że „Matki Pingwinów” uwrażliwią widzów na temat neuroatypowości?
Nie uważam aktorstwa za misyjny zawód. Ale chciałabym, żeby projekty, które wybieram, oddziaływały społecznie. Wiesz, można grać jedynie w niszowych produkcjach, które zobaczą tylko profesorowie filmoznawstwa. Ale wychodzę z założenia, że jeśli mogę komuś pomóc, to chcę pomagać mądrze. Sama znam filmy, które zostały ze mną na lata, uwrażliwiły mnie na jakiś temat. Takie kino chciałabym tworzyć. Nie kręcimy przecież filmów i seriali dla siebie, tylko dla ludzi. Jeśli uda się nawiązać więź z ludźmi, jeśli się pośmieją albo popłaczą, odbędą emocjonalną podróż, to znaczy, że osiągnęliśmy sukces. Jak nigdy wcześniej wierzę, że ten projekt da ludziom przytulenie, pocieszenie, utulenie, plaskacza, gilgotkę pod pachą.
Nakręcenie serialu poruszającego tak delikatny temat wymagało wyczucia.
Świat serialowy oglądamy oczami Kamy, która dopiero uczy się, czym jest neuroatypowość. Ona jest soczewką, filtrem dla widza. To pozwoliło nam opowiedzieć o neuroatypowości bez ogródek, ale i bez uprzedzeń. Gdy zobaczyłam pierwsze wersje montażu, zaskoczyły mnie walor rozrywkowy, humor, tempo „Matek pingwinów”. Ten pęd oddaje styl życia Kamy, która ciągle jest w niedoczasie. Lubię ten serial, bo jest uczciwy wobec widza, nie traktuje go jak naiwniaka.
Brak tu fałszywych tonów, przesłodzenia, czułostkowości, a dużo empatii.
To też ogromna zasługa dziecięcych aktorów i drugiej reżyserki, Magdy Glapińskiej, która ich prowadziła. Przed rozpoczęciem zdjęć zorganizowała dla nich obóz, na którym się zaprzyjaźniły. Ona naprawdę dzieci czuje. Przekonałam się o tym chociażby podczas kręcenia sceny z Jaśkiem, w której mój serialowy syn nie chce wysiąść z samochodu. Przed kamerą zaczął przede mną uciekać, więc byłam zmuszona krążyć nerwowo wokół auta. W obrazku wyglądało to naprawdę dobrze, dynamicznie. Magda wytłumaczyła mi potem, że powiedziała Jaśkowi, że jeśli będę go wkurzać, nie musi mnie słuchać. Ja, dorosła aktorka, musiałam więc być wyczulona na jego reakcje. Magda dawałam dzieciom przestrzeń do improwizacji i decydowania o sobie. To był też świetny trening aktorski dla nas, dorosłych. Dzieci ciągle nas gotowały. Sceny, które w innym serialu weszłyby do bloopersów, my pokazaliśmy na ekranie.
Czy projekt uwrażliwił cię też na siebie samą?
Tak, pomógł mi zrozumieć siebie. I uśmiechnąć się do tej małej mnie, która też miała swoje dziwności i inności, nie zawsze rozumiane przez otoczenie. Może tylko przez bliskich przyjaciół. Fajnie gdyby dorośli też mieli bardziej otwarte głowy. Bo przecież czując się inni, obawiamy się tego, jak potraktuje nas świat, nie wiemy, czy wpiszemy się w normę. Musimy przestać natychmiast siebie nawzajem oceniać. Kama, która na początku ma impuls, żeby szybko wszystko załatwić, uczy się, że każdy proces jest długodystansowy. Zresztą cały ten serial jest o procesie – zachodzi w każdym z bohaterów. Mój ulubiony zachodzi w Ulce, która kiedyś pokazywała cukierkową stronę rodzicielstwa, a potem wybrała autentyczność.
Po „Matkach Pingwinów” bardziej obawiasz się odpowiedzialności związanej z rodzicielstwem?
Kama myślała, że diagnoza Jaśka oznacza koniec jej życia. Właściwie każde niespodziewane wydarzenie w naszym życiu, które je trwale i radykalnie zmienia, jest pogrzebem poprzedniego życia. Bo musimy pożegnać nie tylko poprzednie życie, lecz także wyobrażenie o życiu przyszłym. Ta obustronna żałoba może przytłoczyć.
A ta odpowiedzialność, która idzie w parze z macierzyństwem, kusi mnie i pociąga. Szczególnie teraz, po obcowaniu z dzieciakami i ich rodzicami i z tą niesamowitą energią miłości, której nie da się porównać do żadnej innej, nawet partnerskiej. Ale towarzyszy mi lęk. Kiedyś dzieci miało się wcześniej, dziś decydujemy się na macierzyństwo świadomie, jako dojrzali ludzie. Kryzys klimatyczny, wojny, Trump, no i ryzyko, jakim obarczona jest dziś w Polsce ciąża – trudno o tym nie myśleć.
Spotykamy się w przededniu premiery serialu, dziś press day serialu, kilka dni temu wystąpiłaś w „Rasputinie” twórców „Pożaru w Burdelu”. Dużo się u ciebie dzieje. Scenę uważasz za bardziej wymagającą od kina?
Tak, bo premierę poprzedza długi proces przygotowań. Siedzisz w zamknięciu, próbując wydobyć z tekstu coraz to nowe sensy. „Pożar w Burdelu” pozwala na reagowanie na bieżąco na scenie – taka jest specyfika improwizacji, kabaretu. Ale gdy mam do zagrania „poważny” spektakl, to te dwie i pół godziny na scenie kosztują mnie więcej niż dzień spędzony na planie. W teatrze inaczej dysponuje się energią. Przez cały czas musisz utrzymywać się na tym samym, wysokim poziomie emocji. A ja od takiego cardio wolę chyba interwały – w czasie pracy nad filmem skupiasz się, a potem odpuszczasz, znowu się skupiasz i znowu odpuszczasz. Dzięki temu zdążysz odetchnąć. Lubię też pracę nad dubbingiem, bo dzieje się naprawdę szybko. Wtedy moje supermoce skupiają się na tę krótką chwilę i jestem w stanie w pełni je wykorzystać. Ta szybkość reakcji, w której czuję się dobrze, ma na pewno związek z tempem współczesnego życia w ogóle. Jesteśmy responsywni w każdej sekundzie dnia. Gdy w ciągu godziny nie odpiszę moim agentkom na SMS-a, martwią się, że coś mi się stało. Ja też daję się porwać temu szaleństwu – przyzwyczaiłam się do tych rzutów dopaminowych i adrenalinowych. Ale z drugiej strony nie potrafię i nie chcę zrezygnować z teatru, bo to uzależniające doświadczenie. I uwielbiam kontakt z widzami.
A czy nie jest trochę tak, że aktorzy wciąż podchodzą do teatru z większym nabożeństwem, bo tak się ich kształci w szkole?
Trochę tak. Starsi profesorowie za moich czasów nie znali „realiów rynku”, oburzali się, że studenci grają w serialach. Dzisiaj pewnie jest inaczej, bo wykładowcy sami stali się częścią tej machiny. Na pewno trzeba znaleźć balans. Bieganie od pierwszego roku na wszystkie castingi zamiast na zajęcia sprawia, że szybko stracisz zapał. Trzeba umieć się dyscyplinować. W szkole uczymy się tego, co można trochę odpuścić, a kiedy trzeba docisnąć.
Nauczyłaś się zarządzać energią? To chyba jeszcze trudniejsze, gdy jest się na fali.
To przyszło wraz z doświadczeniem. Ta fala to właściwie sinusoida. Jak na giełdzie, nigdy nie wiesz, kiedy zacznie opadać. Zaraz po szkole pracowałam dużo, niekoniecznie przy superprestiżowych projektach. Trochę się wtedy spaliłam. Musiałam odpocząć. Teraz, gdy zaczyna mi brakować energii, jasno to sygnalizuję.
Ale to nie jest tak, że nie wiem, jak znalazłam się w tym tornadzie. Dokonuję teraz świadomych wyborów. Wiedziałam, że promocja serialu nałoży się na premierę. Zakasałam rękawy, weszłam w tryb superbohaterski. Gdy to minie, poniosę tego koszt, poczuję się jak po powrocie z kolonii. Zjazd, spadek dopaminy, poczucie pustki.
Gdy zdarza ci się to po raz pierwszy, nie wierzysz, że kiedykolwiek znów znajdziesz na tej fali wznoszącej. Może teraz znów zdarzy mi się pomyśleć, że jestem skończona, że już nic nigdy nie zrobię, że życie bez filmu jest smutne, ale już wiem, jak sobie z tym radzić. Pójdę na siłkę, spotkam się z przyjaciółmi, nadrobię zaległości filmowe. Już nie spinam się tak jak kiedyś.
A dlaczego kiedyś się spinałaś?
Przez 12 lat chodziłam do szkoły muzycznej, grałam na skrzypcach, byłam control freakiem. Wciąż starałam się coś komuś udowodnić. I nawet nie wiedziałam komu. Miałam, oczywiście, fazę buntu, ale mogłam sobie na to pozwolić, bo dobrze się uczyłam. Niewiele ze szkoły pamiętam, choć spędziłam w niej 12 lat – z tymi samymi ludźmi, z tymi samymi nauczycielami, w głębokim procesie. Dorastanie, pierwsze miłości, formowanie się przyjaźni.
Myślałaś, że zwiążesz swoje życie z muzyką?
Tak, po maturze studiowałam na Akademii Muzycznej w Gdańsku. Dopiero potem zdałam do szkoły aktorskiej, gdzie wciąż wydawało mi się, że muszę pokazać, że jestem „prawdziwą”, a nie muzyczną aktorką. Wtedy oddaliłam się od siebie. Próbowałam dostosować się do grupy, zostać ulubienicą każdego profesora, czułam się jak plastelina.
Teraz jesteś bliżej siebie?
Tak, od kilku lat. To się u mnie wiąże nie tylko z osobistymi doświadczeniami, lecz także z edukacją feministyczną. Nie uważam się za aktywistkę, bo to odpowiedzialna praca na pełen etat, ale jestem feministką i mam świadomość podwójnych standardów panujących nie tylko w mojej branży.
W tym przebudzeniu pomogło ci też spotkanie na planie z Klarą Kochańską-Bajon i Jagodą Szelc?
Tak. Wielokrotnie spotkałam się z tym, że kobiety, żeby wyszarpać dla siebie miejsce, naśladują męską energię. Wierzą, że konkret, ostrość, a nawet przemocowość sprawią, że ich głos będzie lepiej słyszalny.
Widziałam po starszych koleżankach, że powielają tę męską energię. Energia „męska” jest napędzająca, ja mam jej naturalnie sporo, ale musi pozostać w równowadze z kobiecym pierwiastkiem.
Klara i Jagoda zarządzały planem w zgodzie ze sobą. Nie miały problemu z tym, żeby powiedzieć: „Pomyliłam się, wy mieliście rację, powtórzmy scenę”. Ten niezwykły poziom refleksyjności polegający na tym, że można zrobić krok w tył, był dla mnie nowością. Ja zazwyczaj chcę wypaść idealnie od pierwszego ujęcia. Tu nie musiałam być bezbłędna.
A ty sama odgrywałaś jakąś rolę, by poczuć się bardziej sprawczą?
Grałam dziewczynę-kumpla. W rozmowie ze starszym ode mnie mężczyzną, od którego zależała moja praca, rezygnowałam ze stereotypowej kobiecości, żeby nikt mi nie zarzucił, że jestem „histeryczna”. Ale dziś wiem, że nie jestem histeryczna, tylko mam emocje, jak każdy. Nie jestem „delikatna”, tylko stawiam granice.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.