Lena nie pokazała na ekranie naszych rozmów po to, żeby mnie zranić, ani żeby wypunktować, w którym miejscu nawaliłam. Odsłaniamy kawałek naszego życia, żeby widzowie mogli się z nami identyfikować – mówi Laurie Simmons, aktorka, artystka i matka Leny Dunham.
Jak to jest być matką twórczyni „Dziewczyn”?
Jestem chyba jedną z nielicznych osób, którym zadaje się pytanie o sławne dziecko. Zazwyczaj to przecież dzieci magluje się o popularnego rodzica. A tu role się odwróciły. Bardzo mnie to cieszy.
Dlaczego?
Bo Lena może mieć pewność, że osiągnęła sukces i sławę dzięki własnej pracy. Moje nazwisko nie otworzyło jej drzwi do telewizji – nikt tam o mnie nie słyszał. Teraz to ja muszę udowadniać światu, że wydeptuję sobie do kina własną ścieżkę, a nie idę ciągnięta przez córkę.
Co panią przyciąga do kina?
Bunt i niezgoda. Stawałam się coraz bardziej sfrustrowana tym, w jaki sposób aktorki w moim wieku są pokazywane na dużym ekranie. Przekonanie, że starsze kobiety myślą jedynie o tym, jak się starzeją, jest całkowicie niezgodne z prawdą. Natomiast przedstawianie dojrzałych kobiet tak, że przypominają nastolatki, które rumienią się na myśl o romansach albo seksie, jest urągające.
Inny powód do buntu to stereotypowe pokazywanie artystów, którzy muszą być ekscentrykami. Jestem artystką i wszyscy moi znajomi również nimi są. Mogę panu zagwarantować, że prowadzimy normalne, przeciętne życie. Natomiast wiele osób, szczególnie te, które naoglądały się filmów o artystach, oczekuje od nas nieracjonalnych zachowań, szaleństw.
Kim jest dziś artysta?
Samotnikiem, kimś, kto potrzebuje czasu i spokoju, żeby jego idee dojrzały. Młodsi artyści, tacy jak moja córka, mogą odczuwać potrzebę pracy w grupie. Ja już nie. Ale ta samotność ma też swoje złe strony, bo powoduje, że traci się do siebie dystans. Kiedy zaczęłam pisać scenariusze do filmów, wpadałam w panikę. Mówiłam sobie: „Co ty robisz? Odbiło ci na stare laty? Masz dobre, satysfakcjonujące zajęcie, po co ci coś innego?”. Bałam się mówić o tym znajomym, bo myślałam, że mogą wziąć mnie za wariatkę.
W scenariuszu „Dziewczyn” Lena wykorzystała rozmowy z panią. Pani w swoich scenariuszach też wykorzystuje rozmowy z córką.
Sztuka musi mieć oparcie w rzeczywistości. Lena nie pokazała na ekranie naszych rozmów po to, żeby mnie zranić, ani żeby wypunktować, w którym miejscu nawaliłam. Nie ma się za co na mnie mścić. Odsłaniamy kawałek naszego życia, żeby widzowie mogli się z nami identyfikować. Tak jak powiedziałem, jesteśmy artystkami i mierzymy się z tymi samymi trudami rzeczywistości, co nasi widzowie: z wiecznymi przeciwnościami losu i fałdami skóry, od których odrywają nas rzadkie momenty spełnienia.
Pani czuje się spełniona?
Dziś mogę powiedzieć, że jestem spełnioną matką. Każdemu rodzicowi towarzyszy przekonanie, że mógł sprawdzić się lepiej. Ważne w tym wszystkim jest, żeby nie dać się zwariować ani opętać przekonaniem, że można być idealnym. My z Leną dawałyśmy sobie prawo do błędów jako matka i jako córka. Dzięki temu byłyśmy – i nadal jesteśmy – w stosunku do siebie wyrozumiałe.
Uważa pani, że na tym polu też nie ma znaczenia, że jesteście artystkami? Relacje matki i córki wyglądają tak samo niezależnie od profesji?
Według mnie artyści są w pewnym stopniu jak wampiry. W naszych głowach cały czas zachodzi proces twórczy, przekładamy rzeczywistość, to, co w niej zachodzi, na sztukę. Możliwe, że skupiamy się na innych bodźcach, niż osoby trudniące się czym innym, a na pewno nieustannie czerpiemy z tego, co dzieje się dookoła nas. W tym sensie nasza relacja wygląda inaczej niż innych matek i córek, bo my nieustannie się inspirujemy. Nie zliczę obrazów, które namalowałam pod wpływem rozmów z Leną czy tylko dzięki obserwowaniu jej. Nic tak nie inspiruje do działania jak inni ludzie.
W którym momencie poczuła pani, że Lena jest dojrzała?
Myślę, że ani o Lenie, ani o mnie nie można powiedzieć, że jesteśmy dojrzałe. Dojrzewanie to proces, który trwa ciągle, nie ma swojego początku ani końca. Życie każe nam się nieustannie przekonywać, jak mało jeszcze wiemy. Można mówić o niezależności ekonomicznej, która mylnie bywa odczytywana jako dojrzałość. Podobnie jest z emocjami.
Im starsi jesteśmy, tym mocniej przekonujemy się, jak szeroki jest ich wachlarz, choć zwykło się mówić, że na starość człowiek robi się emocjonalnie oszczędniejszy. Nieprawda. Nie lubiłam w sposobie pokazywania starszych kobiet na ekranie także tego, że są często przedstawiane jako statyczne, jakby w ich życiu nic już nie miało prawa się wydarzyć. To bzdura.
Podobne artykułyLena Dunham w świecie kobietKaja Kusztra
A co panią denerwuje w sposobie przedstawienia kobiet takich jak Lena?
Zna pan idiom „humblebrag”? Określa osoby, które mówią: Moje życie jest beznadziejne. Jestem sławna, bogata i cały czas muszę dawać autografy. Często twórcy w taki sposób portretują młode osoby, które osiągnęły sukces. Zamiast wytłumaczyć, skąd się bierze takie zachowanie, podążają za stereotypem. W moim filmie „My Art”, który miał premierę na festiwalu w Wenecji, a teraz można go zobaczyć za darmo w Internecie, pokazałam podobną bohaterkę. Chciałam wydobyć emocje drzemiące w dziewczynie, której nagle się powodzi i robi karierę. Gdy spotyka swoją byłą nauczycielkę, narzeka, że ze względu na podróże po Europie i napięty grafik nie ma czasu dla chłopaka. Nauczycielka zaś ani nie ma chłopaka, ani nie odnosi sukcesów na polu teatru. Chciałam ten kontrast już na samym początku zaznaczyć, żeby pokazać, że pierwsza boi się konsekwencji nagłego sukcesu, więc go umniejsza w głupi sposób, a druga boi się, że jej życie się zatrzymało. Takie kobiety znam i takie chcę oglądać w kinie. Ta tematyka łączy mnie z Leną, która musiała nasiąkać nią w dzieciństwie i jako nastolatka. Spotykamy się w swojej sztuce, ale żadna z nas nie zgodzi się, aby być nazywaną reżyserką kina kobiecego. Nasze dokonania są adresowane do wszystkich.
Czy bycie artystą znaczy dziś co innego niż w latach 70., kiedy pani zaczynała swoją karierę?
W latach 70. konieczne było precyzyjne zdefiniowanie, kim się jest. – Nie jestem filmowcem, rzeźbiarką ani malarką. Jestem fotografem – tak powiedziałabym w tamtych czasach. Dopiero młodsza generacja zaczęła mieszać różne dziedziny. Dzięki niej sięgnęłam po coś więcej.
Kiedy byłam w szkole artystycznej, mój najlepszy przyjaciel studiował reżyserię. Opowiadał mi o francuskiej Nowej Fali i wielu innych nurtach. Myślałam wtedy, że bardzo chciałabym pójść na filmówkę, ale wtedy to był kierunek dla facetów. Od zawsze jakaś cząstka mnie myślała, że nakręcenie filmu nigdy nie będzie dla mnie, kobiety, możliwe, chociaż rodzice bardzo wspierali mnie w pomyśle realizowania się artystycznie. Lena ode mnie takie wsparcie również dostała, ale ona nie musiała się już ani definiować, ani stawiać sobie realizacyjnych barier. Od początku wiedziała, że będzie robić to, co zechce. W latach 70. sztuka była bardzo konceptualna. Gdyby wtedy ktoś opowiadał historie, byłby wyśmiany. Wtedy trzeba było skupić się na formie, najlepiej jak najbardziej odjechanej. Bycie klasycystą oznaczało bycie nudziarzem. Należało mieć dystans do swoich bohaterów i do narracji. Dziś jest odwrotnie: liczy się story i zaangażowanie artysty w dzieło. Ale nie uważam, że tak jest lepiej ani łatwiej, jest po prostu inaczej.
Nie zmieniła się natomiast kwestia pewności siebie. Wciąż jest potrzebna, a i pani, i Lena portretujecie kobiety, którym jej brakuje.
Ona jest potrzebna dzisiaj kobietom bardziej niż kiedyś. Lena zgłębiła ten temat w „Dziewczynach”. Jej bohaterka ma problem z zaakceptowaniem siebie, ale pewność siebie na gruncie zawodowym napędza ją do zmian w życiu prywatnym. Rzecz w tym, że ta potrzeba staje się obsesyjna, a mimo to bohaterka i tak nie odpuszcza. Myślę, że Lena wie, o czym opowiada. Obserwowała mnie przez całe swoje życie. Wie, że jestem pewna siebie, ale kiedy pracuję, rządzi mną obsesja. Ona pokazała w swoim serialu, jak patrzy na tę kwestię.
Pokolenie Leny buduje pewność siebie w Internecie, na portalach społecznościowych…
…a artyści z jej pokolenia wykorzystują te media do robienia sztuki. Ich dokonania doskonale odbijają kulturę selfie, związaną z budowaniem swojego awatara, swojej alternatywnej, lepszej wersji w Internecie. Myślę, że sukces „Dziewczyn” też stąd się bierze, że w tym serialu bohaterowie musieli skonfrontować się ze sobą naprawdę – z niedoskonałymi ciałami, z biologią, z nieprzyjemnymi aspektami codzienności, czyli z tym, czego na Facebooku ani na Instagramie nie ma. Ten powrót do rzeczywistości, który Lena zapewniła widzom, był dla nich oczyszczający.
Czy w związku z tym uważa pani, że kobiety z pokolenia Leny będą wiarygodniej przedstawiane w kinie, gdy będą w pani wieku?
Młodsze kobiety już teraz kręcą filmy o swoich aspiracjach i potrzebach bez upiększania. Ich dokonań nie da się wymazać, więc muszą się one przełożyć na to, jak one same będą prezentowane w kinie za kilka dekad. Kino, zwłaszcza w wydaniu Hollywood, wciąż owija sobie widzów wokół palca lukrowanymi wizjami rzeczywistości. To się nie zmieni, dopóki na takie filmy kupujemy bilety.
Sama kocham stare filmy z Fabryki Snów, choć większość z nich pokazuje, że tylko miłość gwarantuje kobiecie spełnienie. I na dodatek ta miłość jest zawsze alternatywą do pracy, kariery, sukcesu, pieniędzy. Mam nadzieję, że pokolenie mojej córki zmieni to zupełnie i że Lena stanie się Audrey Hepburn XXI wieku, która nie nosi diademu i nie wzdycha do przystojnego bruneta
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.