Subiektywny przegląd filmowych matek, mamusiek i macoch z okazji ich dnia – symbolicznego momentu podziękowania za 364 dni bycia dla innych.
Córeczko, wolałabym, żebyś była chłopcem – śpiewała mi moja mama, kiedy byłam małą dziewczynką. Na szczęście refren z popularnej piosenki Kayah funkcjonował w naszej rodzinie jako żart, a wartości mojego dziewczyństwa nikt nigdy nie kwestionował. A może powinnam mieć do mamy pretensje o to, że nie przypominała alkoholiczno-przemocowej Joan Crawford w wersji z „Mommy Dearest”? A może to ja powinnam była jej zafundować przeżycia jak z „Mildred Pierce”, gdzie córka w drodze po społeczny awans i luksusy odrzuca ciężko pracująca matkę niczym toksyczny odpad? Przecież kino, którym zajmuję się od lat, raz na jakiś czas dobitnie udowadnia, że porządna porcja toksyn w czasie dorastania bywa spiritus movens niejednego geniusza…
Mówią, że macierzyństwo jest cudem. Ciążę nazywa się stanem błogosławionym. Ale to też poligon strachów i paranoi. Najpierw etap rosnącego brzucha i towarzyszące mu uczucie dziwnego rozdwojenia. Ciało nagle staje się jakby cudze: zmienia się, napina, uwypukla. Czyżby w podbrzuszu czaił się Obcy, gotowy by w najmniej spodziewanym momencie wyrwać się na świat? Przez dziewięć miesięcy jest się jednocześnie dwiema osobami. Potem potomek wydobywa się na świat kanałem, który „architekt pił, gdy projektował”, no bo kto przy zdrowych zmysłach wymyśliłby coś takiego! Dziecko jest już na świecie. Czyli można odetchnąć z ulgą? Hm, co za nieśmieszny żart! Każde jęknięcie, zmiana zachowania, siniak i kaszlnięcie przyprawiają biednego rodzica o zawał serca. Otwarte okna, chybotliwe szafki i szuflady bez blokady zdają się czyhać na dobrostan rodziny, a każdy nieznajomy w płaszczu to potencjalny pedofil-ekshibicjonista. Gnom rośnie, przechodzi kolejne bunty, mamozy, tatozy, etap nieposkromionej miłości/nienawiści do różu i fazę jedzenia wyłącznie suchego makaronu z zupek chińskich. Rodzicielskie wory pod oczami z rezygnacją ciemnieją w milczeniu. Wreszcie przychodzi wyczekiwana chwila! Toto wyrosło, względnie się usamodzielniło. Można zostawić dziecko same w domu i wyjść spokojnie na dwa wina do znajomych. Albo zrzucić progeniturę u dziadków i dać dyla na romantyczny weekend we dwoje (wszyscy wiedzą, że seks to abstrakcja, chodzi o to, żeby odespać). Znowu wszystko jest spokojnie… Dokładnie wtedy pomiot szatana objawia się przed rodzicielskim obliczem ze słowami: – Mamo, ja i Roksana uprawiamy seks. W głowie kłębią się niecenzuralne myśli. Czy wykład o antykoncepcji był efektywny? Czy będzie umiał traktować ją po partnersku? A ty, Roksana, mała żmijo, tylko spróbuj złamać mu serce, taka-siaka-i-owaka! Acha. Wersja z dzieckiem przychodzącym, żeby poinformować rodziców o swoich miłosnych planach to przeważnie sfera marzeń. Ponoć częstszy jest niestety scenariusz w stylu „Juno”. A może nie? Oby nie…
Diabeł i Królowa
O lęku, niezbywalnie wpisanym w bycie rodzicem świetnie pisał Ira Levin, autor „Dziecka Rosemary” – książki przełożonej już pięćdziesiąt lat temu (!) na język kina przez Romana Polańskiego. Mroczny horror pełen piekielnych nawiązań to doskonała ilustracja towarzyszącego ciąży narastającego przerażenia, zagubienia, niepewności. To także opowieść o sile macierzyńskiego instynktu – bohaterka nie odrzuca dziecka nawet, gdy odkrywa wstrząsającą prawdę na temat tożsamości jego ojca. Grana przez Mię Farrow Rosemary Woodhouse to fenomenalnie napisana i zinterpretowana postać, która zapisała się na kartach historii kina. Na pewno jednak nie można jej postrzegać jako reprezentantki wszystkich kobiet.
Matka matce wilkiem – w tym stwierdzeniu kryje się gorzka życiowa prawda. Urodzenie dziecka jest jak pasowanie na rycerza/eksperta od wszystkiego co związane z tematem. Wystarczy zajrzeć na dowolne macierzyńskie forum, by do połowy osiwieć i obgryźć wszystkie paznokcie w minutę. Starcia matek – każda przekonana, że „moje jest najmojsze” – to prawdziwa walka na śmierć i życie. O takiej walce opowiada „Obcy - decydujące starcie” w reżyserii Jamesa Camerona. Klasyk sci-fi to de facto starcie dwóch niezwykle silnych matek: Ellen Ripley, która po śmierci rodziców Newt właściwie ją adoptowała, i Królowej – najważniejszej jednostki w społeczności ksenomorfów, jako jedynej mającej zdolność rozmnażania. Dla każdej ze stron nadrzędnym celem jest ocalić potomstwo. Przekonanie, że matka to synonim bezpieczeństwa czy spokoju podważał już reżyser pierwszej części „Obcego”, Ridley Scott. Wszak komputer pokładowy na Nostromo nazywał się Matka, co nie przeszkadzało mu próbować wysłać całej załogi na tamten świat.
Wejście między matkę a jej dzieci to klasyczny błąd, który może mieć drastyczne konsekwencje. Szczególnie, kiedy matka jest wytrenowaną wojowniczką, jak ukrywająca się pod pseudonimem „Czarna Mamba” Beatrix Kiddo z „Kill Billa”. Albo sześciotonowym tyranozaurem z „Jurassic Park”. Swoją drogą, ten film dowodzi, że wspólne zjedzenie oprawcy może być doświadczeniem cementującym więź rodzic-dziecko. Oby tylko na ekranie! Kiedy jednak myślę o matkach, które za swoje dzieci byłyby gotowe zabić, najświeższym i najmocniejszym przykładem jest Mildred Hayes z „Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri”. Jej córka została bestialsko zamordowana, sprawcy nie znaleziono. Kobieta jest gotowa na wszystko, by zmusić wymiar sprawiedliwości do działania. Wynajmuje trzy tablice reklamowe obok podmiejskiej drogi i umieszcza na nich prowokacyjny przekaz. „Trzy Billboardy…” to fenomenalna reżyseria Martina McDonagha i nagrodzona zasłużonym Oscarem chwytająca za serce (i gardło) rola Frances McDormand. Ciekawe, że zdobywczyni Oscara sprzed dwóch lat, Brie Larson, także wyróżniono za rolę matki w kryzysie. Jej Ma z „Pokoju”, uprowadzona kobieta usiłująca zapewnić względnie normalne życie urodzonemu w niewoli pięcioletniemu synowi, to rzeczywiście jeden z najmocniejszych występów ostatnich lat. Dzięki wspaniałej wrażliwości reżyser Lenny Abrahamson w największym mroku znajduje światło. Jest nią – jakkolwiek banalnie to brzmi - miłość, czyli, jak u Cummingsa, „mniej nigdy niż ocaleć”.
Jest diabeł i są dinozaury – a gdzie błękitne ściany dziecięcego pokoiku i koronkowe śpioszki, które, wedle języka reklamy, są z macierzyństwem zlepione jak kolejne warstwy wuzetki? Jako pierwsza zawsze przychodzi mi do głowy Vanessa Loring z „Juno”. Z tym filmem większość kojarzy pyskatą nastolatkę, która musi odnaleźć siebie w rzeczywistości rosnącego brzucha z „przesyłką” w środku. Mało kto pamięta, kto czeka na dziecko bohaterki. Vanessa to nieoczywista postać. Irytująca, ale w gruncie rzeczy cholernie wzruszająca. Długie problemy z zajściem w ciążę, nieudana pierwsza adopcja, wreszcie mąż, który pewnego dnia daje nogę, bo „chce odnaleźć siebie i odmłodnieć”. Nic nie jest w stanie zmniejszyć determinacji Vanessy, by zostać matką. Początkowo rysuje się jako sztywna paranoiczka, zaglądająca Juno w talerz i cytująca pastelowe hasła reklamowe o „wiciu gniazda”. Z czasem odkrywamy jednak, że jej dążenie do perfekcji to forma przepracowania smutku oraz wyraz ogromnej miłości. Chłopaczara Juno i perspektywa samotnego macierzyństwa uwalniają bohaterkę od przymusu doskonałości. Przypomniało mi się to, co niedawno wyczytałam – że adopcyjna matka niemowlęcia jest w stanie karmić je piersią. Matczyna miłość nie przejmuje się brakiem wspólnego DNA. O tym przypominają twórcy „Juno”, Jason Reitman i Diablo Cody. Matka nie rodzi się razem z dzieckiem, musi się nią stać. Temat adopcji i „zostawania” matką inaczej niż przez zajście w ciążę wdzięcznie ujął też Chris Columbus w „Macosze” z Julią Roberts i Susan Sarandon. Czy to ambitne kino? Niekoniecznie. Czy wysmarkałam na nim dziesięć lat temu dwie paczki chusteczek? Affirmative, Captain!
Duet Reitman – Cody odpowiada też za, wciąż do złapania w polskich kinach, „Tully”. Z plakatu wynika, że to komedia, ale w istocie Charlize Theron firmuje swoją twarzą podlany gorzkim humorem dramat, w oryginalny sposób dotykający tematu depresji poporodowej. O tym filmie pisałam w majowym numerze „Vogue Polska”. By wiarygodnie oddać fizjonomię matki w połogu, Theron w krótkim czasie przytyła blisko dwadzieścia kilogramów. Czyli poczuła się, jak wiele kobiet po ciąży – obco we własnym ciele. Tucząca dieta i drastycznie rosnący poziom cukru wywołały u niej depresję. „Czułam się chora, nie mogłam schudnąć. Zadzwoniłam do lekarza i powiedziałam: Chyba umieram”. (…) W zmęczonym ciele Marlo kryją się frustracje, paranoje i lęki kobiety, która podczas każdej straconej minuty snu bierze odpowiedzialność za życie. I za kogoś, kto jeszcze do niedawna był integralną częścią niej samej. „Tully” to jeden z bardziej niezwykłych ekranowych portretów macierzyństwa. Z dokumentalną dokładnością pokazuje fizjologiczne i psychologiczne brzemię tego stanu. Ale ubiera też doświadczenie bohaterki w uniwersalną narrację, która czyni film ciekawym nie tylko dla rodziców.
Podobną wrażliwość, co w „Tully”, można odnaleźć w świetnym „Lady Bird” Grety Gerwig. W centrum tego filmu jest nastolatka i towarzyszące jej na drodze dorastania perturbacje. Ale w tle, stale i niezmiennie, Gerwig opowiada o złożonej, wieloznacznej relacji matki i córki. O niemożności komunikacji, blokowanej przez bagaż doświadczeń, oczekiwań i teorii na temat drugiej strony. O tym, jak własny ból potrafi skuteczniej niż CGI przemienić druga stronę w potwora. O bezsilność rodzica, który chce dobrze, a wychodzi jak zwykle. Wszystko to niesione mieszanką czułości, luzu i psychologicznej wnikliwości, którą doceniła Amerykańska Akademia, przyznając filmowi pięć nominacji do Oscara.
Najciekawsze filmy powstają na podstawie najtrudniejszych historii. Ale równie często kino przypomina, że bliskość i zaufanie to klucz zdrowego wejścia w dorosłość i życia niewymagającego regularnych randek z psychiatrą. Zakończywszy subiektywny przegląd filmowych mam i mamusiek dochodzę do wniosku, że rozważania na temat związków własnego udanego dzieciństwa i braku Oscara odkładam na bok. To dobrze, że było dobrze. Niech tak zostanie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.