Czasem najlepsza przyjaciółka, innym razem rywalka, która czeka na każde moje potknięcie – o niejednoznacznej relacji z mamą opowiada kolejna bohaterka naszego cyklu.
Moja mama zawsze podobała się mężczyznom, do dziś nie zatraciła umiejętności flirtu. Czasami wydaje mi się, że przekłada dynamikę relacji damsko-męskich na wszystkie inne związki. Ze mną też bawi się w ciepło-zimno. Jednego dnia słyszę, że jestem „cudem”, drugiego, że powinnam schudnąć.
Byłam dojrzałym dzieckiem – spokojnym, z nosem w książce, we własnym świecie. Mama szybko wciągnęła mnie w świat damskich spraw. Wcześnie dowiedziałam się, że mężczyznom nie należy nadmiernie ufać, a w każdym razie, że kobiety są od nich mądrzejsze. Mama bez skrępowania mówiła o seksie i bez ogródek o trudach kobiecości – ciąży, porodzie, wychowaniu dziecka. Jestem jej za to bardzo wdzięczna. Pewnie dlatego uniknęłam wielu błędów.
Z perspektywy czasu widzę, że była wspaniałą matką. Ufała mi, gdy wychodziłam na imprezę, ale wciskała do kieszeni pieniądze na nocną taksówkę. Wiedziała o moich zauroczeniach, ale nigdy nie przeczytałaby pamiętnika schowanego w szufladzie biurka. Śmiała się z siebie i pozwalała mi się z siebie śmiać. Nie uważała, że autorytet przysługuje jej z samego tytułu bycia matką.
Z jednej strony do dziś traktuję mamę jako wyrocznię. W sprawach błahych, takich jak układanie włosów, i poważnych – budowaniu relacji rodzinnych. Z drugiej strony – kilka lat temu zauważyłam, że w wielu aspektach to ja zaczynam być jej przewodniczką. I znów – doradzam jej w najprostszych problemach, np. z technologią (to ja nauczyłam ją pisać SMS-y), ale zdarza się, że wyciągam ją z chandry skuteczniej niż jej koleżanki.
Przełom w relacjach nastąpił, gdy mama po raz pierwszy zachorowała. Nic poważnego, ale od tego czasu jej zdrowie co jakiś czas szwankuje. Coraz częściej wchodzę w rolę opiekunki, a przynajmniej damy do towarzystwa, która zagra w karty, poplotkuje, wypije kawę. Nie oczekuję wdzięczności. Ale trudno mi nie czuć żalu, gdy zamiast dobrej energii mama oddaje mi frustrację, lęk, złość.
Gdy rozmawiam z przyjaciółkami, przewija się wspólny motyw. Młodość naszych mam przemija albo już przeminęła. Niektóre kurczowo trzymają się przeszłości, inne akceptują starzenie się. Moja mama jest raczej z buntowniczek. Jej walka z upływem czasu zbiera ofiary w ludziach. A właściwie we mnie. Odgrywa się za moją młodość. I znów, nie potrafi się zdecydować. Bywam w jej oczach najpiękniejsza, zwłaszcza wtedy, gdy się do niej upodabniam, albo nie dość atrakcyjna, bo wybrałam niewłaściwą sukienkę, trochę przybrałam na wadze albo nie zdążyłam się umalować.
Pół biedy, gdy porównuje mnie do siebie albo siebie z młodości, na dowód pokazując zdjęcia z rodzinnego albumu. Gorzej, gdy wytacza cięższe działa – zaczyna moje życie przedstawiać na tle dokonań moich koleżanek. Wylicza, ile z nich już wyszło za mąż. Albo że mają dzieci, a ja tracę czas.
Jako że zawsze przestrzegała mnie przed mężczyznami, nie związałam się z żadnym na stałe. Mama podziwia mnie za samodzielność, martwiąc się jednocześnie o to, czy wina nie leży aby po mojej stronie. Różnica pokoleniowa sprawia, że nie jest w stanie mnie w tym zrozumieć. Nie wie, jak mogłam z własnej nieprzymuszonej woli dokonać takiego wyboru. Możliwe, że to nie do przeskoczenia. Wbrew deklaracjom, dla mojej mamy podstawą pewności siebie było bowiem to, że mężczyźni odwracają się za nią na ulicy. Ja nie potrzebowałam #MeToo, żeby wiedzieć, że to, co moja mama uważa za zaloty, bywa molestowaniem.
Na brak takiego „zainteresowania” nigdy nie narzekałam, ale nigdy go nie chciałam. A mamie wciąż zdarza się udzielać mi złotych rad dotyczących związków – mężczyzna musi mieć na stole ciepły obiad, mężczyzna woli sukienkę od spodni, mężczyzna potrzebuje pochlebstw. Tłumaczę jej, że to nie tyle staroświeckie, co szkodliwe przekonania. Rozumie to na poziomie racjonalnym. W końcu w moich oczach jest feministką. Ale w jej pokoleniu emancypacja nie zaszła tak daleko, żeby nie pozwalać sobie na odrobinę obłudy – wiemy, że faceci często są niedojrzali, ale i tak gramy w ich grę w imię własnych korzyści. A samodzielność uzyskuje się dzięki małżeństwu, a nie wtedy, gdy się z niego rezygnuje.
Przepaść pokoleniowa nie powinna mieć takiego znaczenia w najbliższych relacjach. Zwłaszcza jeśli ma się mamę jak na swoje czasy postępową. Ale nieuniknione jest chyba to, że z wiekiem mamy coraz bardziej skupiają się na sobie. Najpierw dają nam z siebie wszystko, potem budują partnerską relację, a następnie, nawet podświadomie, próbują nam odebrać to, co w swoim przekonaniu bezpowrotnie utraciły.
Konsekwencją starzenia się jest ostateczne odwrócenie ról. Nawet gdy nie jest bezbronna, mama taką mi się pokazuje. Po to, żebym natychmiast pospieszyła z pomocą. Pokazowo się przewraca, kaprysi, potrzebuje kontaktu akurat wtedy, gdy wie, że mam deadline. Czasami myślę, że nie potrzebuję dziecka, bo przecież je mam – w niej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.