
Premiera „Tajemnicy Brokeback Mountain” Anga Lee przed 20 laty wywołała poruszenie, które szybko ustąpiło miejsca zachwytowi. Film o miłości dwóch kowbojów przełamał schematy, trafiając do głównego nurtu Hollywood.
Premierę „Tajemnicy Brokeback Mountain” w 2005 roku pamiętam jak przez mgłę, ale wracają do mnie emocje towarzyszące pierwszym polskim pokazom. Szepty, domysły biorące się trochę z ekscytacji, a trochę z niedowierzania w historię o romansie kowbojów, które zawsze towarzyszą głośnym filmowym zapowiedziom wykraczającym poza dotychczasowe standardy obrazowania. Znamy ten schemat, bo funkcjonuje do dziś – te dyskusje, często napędzane przez środowiska konserwatywne, nie zważają na fabułę filmu, chwytając się „kontrowersyjnych” elementów opowieści, by ostatecznie w efekcie nakręcić spiralę medialnej promocji.
Przed filmem pojawił się zatem jego mit. Nikt z nas nie potrafiłby wskazać, gdzie właściwie znajduje się Brokeback Mountain, ale większość z nas wiedziała, jaką tajemnicę skrywa (tak naprawdę to fikcyjna przestrzeń wymyślona przez pisarkę Annie Proulx, na której opowiadaniu oparto scenariusz). Ciekawość podsycał fakt, że film Anga Lee zdobył osiem nominacji do Oscara w najważniejszych kategoriach. Finalnie melancholijne love story o Ennisie i Jacku otrzymało trzy statuetki, ale film doceniono również na festiwalu w Wenecji (Złoty Lew), podczas ceremonii Złotych Globów (cztery nagrody) i na gali BAFTA. Słowem, sukces, ale jakby połowiczny, bo propozycja Anga Lee na oscarowej gali przegrała bój o najlepszy film roku z „Miastem gniewu” Paula Haggisa, co niektórzy uznali za przejaw panującej w Hollywood homofobii. Czas pokazał, która z produkcji naprawdę zasługiwała na laury.
Choć „Tajemnica Brokeback Mountain” rozwijała popularne w kinie lat 90. wątki queerowe (mówiło się wręcz o fali new queer cinema z „Moim własnym Idaho” na czele), z upływem lat rzeczywiście okazała się chyba najważniejszym tytułem w kontekście reprezentacji społeczności LGBT+. Dla wielu osób „Tajemnica Brokeback Mountain” pozostawała pierwszym (i być może ostatnim) filmem o gejach, który zobaczyli w kinie. Dlatego trudno wrócić do dzieła Anga Lee bez uwzględnienia narosłych przez lata kontekstów. Oczywiście wiele się zmieniło, a zasiadając dziś do seansu, startuje się z zupełnie innym zestawem kodów: toksyczne modele męskości omawiane są w podcastach i kolorowych czasopismach, a to, co wówczas szokowało odwagą, dziś zaskakuje subtelnością. Elementy, które wówczas uznano za kontrowersyjne, dziś wydają się spowite mgiełką melancholii oraz (momentami aż przesadnie) sentymentalnych melodii autorstwa Gustavo Santaolalli. Jeśli lubi się melodramaty, film Anga Lee to wciąż melodramat najwyższej próby, doskonale odnajdujący się w realiach miłosnego niespełnienia, które stanowiło punkt wyjścia dla nowego romantycznego kina LGBT+ – od „Samotnego mężczyzny” po „Piękny kraj”, „Tamte dni, tamte noce”, „Dobrych nieznajomych” czy polskiego „Słonia”.
Film „Tajemnica Brokeback Mountain” należy do kanonu melodramatu, niosąc inkluzywne przesłanie
Choć współcześnie odchodzi się od zatrudniania heteroseksualnych aktorów do ról queerowych postaci, w momencie premiery podobne dylematy nie spędzały nikomu snu z powiek. To, że nawet dziś nie zwracamy na to specjalnej uwagi, to zasługa uważnego aktorstwa Heatha Ledgera i Jake’a Gyllenhaala. Pierwszy w roli Ennisa del Mara, na kontrze wobec swoich wesołkowatych ról z komedii romantycznych, tworzy postać małomówną i skoncentrowaną. Staje się wycofanym i cierpiącym mężczyzną, który, spętany konwenansami, nawet nie podejmuje walki o własne szczęście. Drugi, „Donnie Darko” o ogromnych oczach i delikatnych rysach, jako energiczny Jack Twist staje się tą osobą w związku, która pozostaje zdeterminowana, aby walczyć do końca, co czyni go postacią tym tragiczniejszą. Na tle majestatycznych landszaftów, odziani w jeans, kowbojskie kapelusze i z papierosami w dłoniach wyglądają niczym modele z reklam Marlboro à rebours. Rozdarci między niepowstrzymanym instynktem a rygorem homofobicznych norm. Lee świetnie gra tu za to ze stereotypowymi wyobrażeniami na temat płci i ról społecznych: bohaterowie potrafią okazać czułość i słabość, ale i rzucić talerzem, gdy apodyktyczny teść przekracza granice, lub sięgnąć po jedną butelkę piwa za dużo. Malownicze górskie pejzaże Wyoming w kadrach Rodriga Prieta staje się nie tylko niemym, pocztówkowym tłem do ich romansu, a jedynym miejscem pozwalającym na ucieczkę od ograniczeń konserwatywnego otoczenia, ale też własnych, głęboko zakorzenionych wyobrażeń na temat tego, jak powinno wyglądać normalne życie.

Dziś łatwiej uznać „Tajemnicę Brokeback Mountain” za film aż zbyt gorliwie kłaniający się gatunkowym schematom, nadmiarowy i powolny, a w tym wręcz drażniący. Ale to już kwestia wrażliwości, bo owe środki to nie wypadkowa losowych rozwiązań czy eksperymentów, tylko efekt świadomej, dojrzałej strategii reżyserskiej Anga Lee. Twórca „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka” (2000) czy „Ostrożnie, pożądanie” (2007) jest mistrzem w obserwowaniu nieprzypadkowych detali, które składają się na budowanie intymności bez potrzeby użycia słów: wypatrywania sygnałów narastającego zainteresowania, śledzenia trajektorii spojrzeń, opowiadania o wewnętrznym cierpieniu bez werbalizowania go. Ta arcysubtelność narracji staje się znośna, bo Lee potrafi ją przełamać surową gwałtownością, która kipi od emocji, jak w scenie pierwszego erotycznego zbliżenia w rozklekotanym namiocie. Cierpliwość w obserwowaniu bohaterów i natury jest aż niedzisiejsza, ale wciąż niezwykle skuteczna. Nie ma wątpliwości, że Oscar za reżyserię powędrował w odpowiednie ręce.
Oglądając film po latach, zwraca się większą uwagę na tło opowieści – zachowanie rodzin bohaterów i życie na amerykańskiej prowincji
Po latach pamięć płata figle także pod względem proporcji poszczególnych części filmu: wspomnienie rozszerza początkowe, górskie sekwencje, być może również dlatego, że celowo zostały one nakręcone w bardziej leniwy i widowiskowy sposób, a kondensuje pozostałe lata życia bohaterów, ograniczając dwie dekady romansu do mglistego przekonania, że film nie kończy się na młodzieńczych pieszczotach w górach. To poniekąd uzasadnione samą strategią artystyczną, celowo kontrastującą rozbudowane wspomnienie „najpiękniejszego lata życia” z niezręcznością „poprawnej” egzystencji u boku żon: Almy (świetna Michelle Williams wcielająca się w partnerkę Ennisa) i Lureen (wyrazista Anne Hathaway jako niezadająca pytań żona Jacka).
Dziś ta dysproporcja wydaje mi się szczególnie znacząca. Wiele pisano o górskich wyprawach zakochanych, analizowano znaczenie przyrody, mniej uwagi poświęcając samemu życiu bohaterów w Teksasie i Wyoming, w całym jego toksycznym i małostkowym wymiarze. To właśnie z pietyzmem odmalowane tło, na które składają się odosobnione rancza i rozśpiewane od country zajazdy, w nienachalny, ale konsekwentny sposób udowadnia, dlaczego romans Ennisa i Jacka pozostaje aż tak tragiczny. Jak zauważa Tim Byrne z „The Guardian”, akcja filmu rozpoczyna się w 1963 r. i jest rozpisana na ponad 20 lat, w trakcie których doszło do gigantycznego postępu w zakresie praw gejów w USA. Owych zmian zupełnie nie widać na ekranie. Wręcz przeciwnie, zamieszkujący amerykańskie prowincje bohaterowie nie są w stanie nawet wyobrazić sobie rzeczywistości, w których ich miłość staje się społecznie dopuszczalna.
A zatem równie ciekawe, co centrum filmu, okazują się dziś jego peryferia: żony bohaterów, które w niepewnych spojrzeniach wyrażają swoje domysły względem prawdziwej tożsamości mężów, ich dzieci, a w szczególności najstarsza córka Ennisa (Kate Mara) próbująca zrozumieć wycofanie ojca, w końcu rodzice Jacka, jednocześnie pogodzeni i zrozpaczeni śmiercią (i relacjami) syna. Film Anga Lee, choć oszczędny w środkach, po latach pozostaje też po prostu filmem słusznym i otwartym na ciągłe wytyczanie nowych ścieżek – nie tylko po górskim bezdrożu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.