Pisarz i publicysta Michał R. Wiśniewski w swojej nowej książce „Zakaz gry w piłkę” zabiera nas na wycieczkę po kręgach piekła, gdzie osoby do pełnoletności (niektóre na kozetce terapeuty powiedziałyby, że znacznie dłużej) pokutują za grzech bycia dzieckiem. Czy Polacy rzeczywiście nienawidzą swoich dzieci?
Wszystkie dzieci nasze są – w 1995 r. śpiewała Majka Jeżowska, ikona piosenek dla maluchów i tęczowej społeczności, krzewiąc w odbiorcach i odbiorczyniach, że „Kasia, Michael, Małgosia, John” są równi, są naszą – ludzkości – przyszłością i należy im się pełen szacunek. Gdyby nawet uznać, że przekaz utworu padł na podatny grunt, w Polsce został opacznie zrozumiany. Bowiem politycy i polityczki (nie tylko o jawnie konserwatywnych poglądach) o dzieciach i ich (zagrożonym!) dobrostanie mówią często, a kobietom nakazują rodzić nawet za cenę ich życia, byleby tylko zasilić wielką polską (białą i świętą!) rodzinę. Dziecko staje się gadżetem do manifestacji poglądów rodziców. Brak tu miejsca na autonomię.
Na przekór memom
Podtytuł książki „Jak Polacy nienawidzą dzieci” jest celowo zaczepny. Ma funkcjonować jako mem, rozprzestrzeniać się, budząc poruszenie i wywołując sprzeciw. Memy to nie tylko żartobliwe obrazki z internetu, lecz także nazwa jednostek informacji, które zostają nam w głowie bez udziału świadomości. Uważamy coś za odwieczną prawdę, dlatego nie podlega ona weryfikacji. W temacie wychowawczo-rodzicielskim, jak pisze Wiśniewski, będą to chociażby hasła, takie jak „bezstresowe wychowanie” (w pedagogice i psychologii brak takiej koncepcji), „dzieci nie lubią warzyw” (mem powielany przez popkulturę, mający konsekwencje w rzeczywistości, np. w restauracyjnym menu dziecięcym, gdzie królują tylko te dania, które maluchy zjedzą bez płaczu, czyli naleśniki, frytki i nuggetsy), wreszcie, chyba najbardziej kontrowersyjny mem, „mały terrorysta” (sugerujący, że jesteśmy w stanie wojny z własnym dzieckiem). Użycie słowa „nienawiść” w tytule książki jest chwytliwe, ponieważ, jak to z negatywnością bywa, ciągnie nas do kwestionowania kontrowersyjnych twierdzeń: „Jestem Polakiem/Polką i nie nienawidzę dzieci!”. Bo, jak przekonuje Wiśniewski, niekoniecznie jednostki są złe, tylko cały system.
Obalenie, ba!, nadkruszenie systemu to nie lada wyzwanie, gdy również my sami jesteśmy jego cerberami. – Lata rozwoju indywidualizmu i prywatyzowania poczucia winy wspieranych przez neoliberalizm (…) nie mogły przynieść innego skutku. Krytykę systemu odbieramy zatem jako krytykę swoich własnych poczynań, a co za tym idzie – tego, kim jesteśmy – pisze autor. Zatem jeśli przez kapitalizm polscy dorośli są dociskani i poniewierani, swoje stresy i frustracje wylewają na najbardziej bezbronnych, czyli dzieci. Bo czym innym jest „zawieranie” kontraktu z kilkulatkiem, jak żywcem przeniesioną z korporacji metodą zarządzania?
Wszystkie dzieci nasze są?
Dziecko nie może jednak iść do działu HR. Nie może zwolnić się z bycia członkiem rodziny. Jest pozostawione na łaskę wszechmocnego rodzica. Analogia ta wypada w „Zakazie gry w piłkę” bardzo przekonująco. Zostaje przez Wiśniewskiego dodatkowo podbita słowami amerykańskiej naukowczyni Elisabeth Young-Bruehl, która przyczynę przemocy wobec dzieci dostrzegła w tym, że jest to jedyna grupa według dorosłych z natury podporządkowana. Zaimek dzierżawczy „nasze” – Young-Bruehl idzie na przekór cytowanej na początku piosence Jeżowskiej – pozwala robić z dzieci dokładnie to, co dorośli uważają za stosowne, lub uzasadnia przekonanie, że dzieci istnieją po to, by służyć dorosłym oraz ich słuchać i szanować.
Własnościowe podejście do dziecka i wychowania jest jednym z głównych czynników dzieciofobii, a ta jest niewidzialna, bo od lat powielana w systemie. Jak? Na wiele różnych sposobów: od tworzenia stref nieprzyjaznych maluchom oznakowanych tytułowym „zakazem gry w piłkę” przez określanie mianem „złego (czyt. bezstresowego) wychowania” wybuchów płaczu dziecka (zamiast najmniejszej próby analizy jego przyczyny) po – wyciągamy kontrowersyjny i gruby kaliber – klaps (z dopiskiem „wychowawczy”, aby zatuszować skojarzenia z przemocą fizyczną).
Przemoc nazwać przemocą
W książce Wiśniewski przypomina zatrważające dane, wciąż aktualne, mimo nagłaśniania tematu: – Społeczna aprobata uderzania dziecka jest nadal niepokojąco wysoka. Świadczy o tym zarówno odsetek osób ogólnie aprobujących tzw. klapsy, który osiągnął aż 43 proc., jak i odsetek osób bezwzględnie dezaprobujących takie zachowanie, który w badaniu wyniósł zaledwie 23 proc. – pisze autor. Zamiast edukować się na temat rozwoju mózgu dziecka i jego uwarunkowań, idziemy na skróty. Zamiast budować relację, serwujemy traumę. Nie mamy czasu (i chęci?) na głębsze zrozumienie pociechy (ten synonim brzmi zresztą co najmniej wątpliwie). Dlaczego? Odpowiedź podsuwa mem spreparowany na tę okoliczność: „Dostawałem(am) razy pasem w dzieciństwie i wyszedłem/wyszłam na ludzi”. Potrzebowalibyśmy też przyznania przed samymi sobą, że byliśmy/byłyśmy ofiarami przemocy domowej. Brzmi niewiarygodnie, prawda?
Wiśniewski zarówno w książce, jak i w wywiadach wokół niej unika odpowiedzi na pytanie o posiadanie dzieci. Co prawda bawi mnie jego porównanie (oczywiście nie 1:1!) do Janusza Korczaka, który „miał wszystkie dzieci” (przy jednoczesnym nie byciu ojcem biologicznym), ale uważam, że to początek zmiany w narracji. Jako lewicowy autor Wiśniewski zajął się kolejnym mechanizmem wykluczenia. Przecież nie trzeba być gejem, aby pisać o homofobii. Albo kobietą, by zauważać szowinizm. Natomiast przy okazji tematu wychowania odzywają się purystki i puryści doświadczenia rodzicielskiego. Słychać: „Co on może wiedzieć?!”; albo: „Inaczej by śpiewał, gdyby rzeczywiście był ojcem!”. Może konfrontacja z dzieciofobią rozbroi nasze utarte myślenie? Na pewno wyszłoby nam to na dobre.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.