Autobiografia Michelle Obamy „Becoming. Moja historia” to opowieść o drodze – z czarnej dzielnicy Chicago na Princeton, a potem z kancelarii prawniczej do Białego Domu. Wspomnienia aktywistki, matki i pierwszej damy to manifest feministyczny na miarę naszych czasów.
Na 54. urodziny Michelle Obamy dostajemy od niej cenny prezent – autobiografię, która udowadnia, że droga na szczyty władzy politycznej nie jest zarezerwowana dla bogatych, uprzywilejowanych, cynicznych. I tych legitymujących się właściwymi korzeniami etnicznymi czy religijnymi. Opowieść o dwojgu wziętych prawników po najbardziej prestiżowych uczelniach, którzy rezygnują z sowitych kontraktów, bo nie mogą się oprzeć pokusie pracy na rzecz dobra publicznego (i właśnie ten społecznikowski przymus prowadzi ostatecznie ku amerykańskiej prezydenturze), działa w obecnej ponurej rzeczywistości politycznej jak dający nadzieję balsam.
Każdy, kto słuchał publicznych wystąpień byłej pierwszej damy USA, wie, że Michelle jako oratorka nie daje publiczności żadnych szans na zachowanie emocjonalnego dystansu i bezpiecznej obojętności wobec problemów, które porusza. I tak samo pisze o sobie i swojej rodzinie. Opowieść o stawaniu się (tytuł książki to „Becoming”) jest jak dobry amerykański film. Może ci się wydawać, że jesteś twardzielką, która panuje nad emocjami, ale prawda jest taka, że to ona decyduje, kiedy zapłaczesz ze wzruszenia. Dlatego zastanów się trzy razy, nim zabierzesz się do lektury w metrze.
Michelle uważa, że pomijanie niewygodnych czy przykrych faktów to ślepa uliczka. I w życiu prywatnym, i polityce. Dzięki temu założeniu, poprzez historię niezbyt zasobnej afroamerykańskiej rodziny z południowego przedmieścia Chicago, możemy śledzić z bardzo bliska klasowe, rasowe, genderowe i polityczne kwestie, które definiują granice życiowych możliwości większości z nas. Choć nie wszystkich, bo ‒ jak pokazuje przykład Michelle ‒ wyjątkowy upór, straszliwa pracowitość i rodzinne wsparcie mogą się złożyć na skuteczne narzędzie do kruszenia szklanych sufitów.
Ale na początku tej historii jest czarnoskóra dziewczynka, której pradziadkowie byli niewolnikami. Widzi, jak w związku z plagą handlu narkotykami z okolicy stopniowo znikają biali sąsiedzi, których na to stać, a jej szkolna klasa z wieloetnicznej w ciągu kilku lat staje się jednokolorowa. Chociaż dziewczynka od piątego roku życia czyta i gra na pianinie, a potem wyrasta na bardzo dobrą licealistkę, szkolna doradczyni mówi jej, że „nie nadaje się do Princeton”. A gdy wbrew uprzedzeniom nauczycielki dostaje się na ten prestiżowy uniwersytet, matka jej współlokatorki z pokoju na wieść o tym, że córka mieszka z Afroamerykanką, pisze do dziekana list z żądaniem przeniesienia swojego dziecka gdzie indziej (na szczęście Michelle dowiaduje się o tym dużo później).
Historia Robinsonów (takie nazwisko noszą rodzice przyszłej pierwszej damy) pokazuje też, jak obciążające dla zwykłych ludzi są ‒ idealizowane przez wielu Polaków ‒ amerykańskie rozwiązania społeczne w zakresie służby zdrowia czy edukacji. Ten mniej dramatyczny aspekt to powracający wątek wieloletniego rodzinnego oszczędzania i gromadzenia pieniędzy na studia Michelle i jej starszego brata Craiga. A potem długie spłacanie kredytów studenckich. Bardziej tragiczny wątek to przedwczesna śmierć ojca rodziny, Frasera Robinsona, który przez wiele lat chorował na stwardnienie rozsiane, ale nie chodził do lekarza, by nie narażać rodziny na koszty.
Te doświadczenia sprawiają, że Michelle, gdy wreszcie z prawniczym dyplomem z Harvardu trafia do prestiżowej kancelarii prawnej Sidley & Austin, ma poczucie, iż jest w niewłaściwym miejscu. Bronienie korporacji przed związkami zawodowymi, bo zdarzają się i takie sprawy, trudno jej traktować jako pasję. Jednak praca w kancelarii nabiera nieoczekiwanego sensu, gdy na letnie praktyki trafia tam inny bardzo zdolny student z Harvardu, który ‒ jak się później okaże ‒ także nie marzy o karierze prawniczej. To Barack Obama.
Kilka lat później ona pracuje w urzędzie miasta i buduje od podstaw organizację pozarządową Public Allies, która ma dawać szansę na lepszą edukację zdolnym dzieciom z biednych rodzin, a on jest wykładowcą uniwersyteckim i aktywistą, który zaczyna rozumieć, że zmiana społeczna wymaga wkroczenia do świata polityki.
Michelle, nieugięta we wzmacnianiu kobiet, uchyla drzwi do intymnych zakamarków swojego świata, by pokazać swoje dylematy, frustracje i, czasem żmudną, pracę nad własnym rozwojem. Opowiada o miłości, ale też o kłótniach o zakres wolności, o doświadczeniu poronienia, o terapii małżeńskiej, o trudnościach z zajściem w ciążę i procedurze in vitro. To dzięki niej pojawiły się na świecie obie córki Obamów. O wzajemnym szacunku i rosnącej z biegiem lat bliskości. O polityce, która zabiera czas na życie osobiste i odbiera prawo do prywatności. Ale przede wszystkim ‒ o liberalnej mrzonce równych szans. Jako Afroamerykanka z przedmieścia Chicago Obama musi na każdym etapie swojego życia ‒ i jako mała dziewczynka, i jako pierwsza dama Ameryki ‒ nieustannie udowadniać swoją wartość. Starać się dwa razy bardziej.
„Od kiedy raczej niechętnie wkroczyłam w życie publiczne, wychwalano mnie jako najpotężniejszą kobietę świata. A jednocześnie szykanowano, nazywając „wściekłą czarną kobietą”. Miałam czasem ochotę spytać krytykantów, która z tych trzech rzeczy doskwiera im najmocniej: wściekła, czarna czy kobieta? – ironizuje w autobiografii. – Uśmiechałam się do obiektywów, stojąc obok ludzi, którzy lżyli mojego męża w ogólnokrajowej telewizji, ale i tak chcieli zrobić sobie z nim pamiątkowe zdjęcie do postawienia na kominku. Ponoć w czeluściach internetu znaleźć można strony, które kwestionują każdy aspekt mojego życia, nawet płeć. Pewien urzędujący amerykański kongresmen otwarcie żartował z mojego tyłka. Bywało, że takie rzeczy mnie bolały. Wpadałam w furię. Ale najczęściej zbywałam je śmiechem”.
„Wściekłe (czarne) kobiety” czy „wściekłe feministki” to epitety, przy pomocy których biali konserwatywni populiści próbują unieważnić głos kobiet pod każdą szerokością geograficzną. Michelle stosowała taktykę znaną wszystkim działaczkom społecznym świata, puszczała wrzaski wściekłych białych mężczyzn mimo uszu i po prostu robiła swoje. Zaangażowała się w kampanię na rzecz zwalczania plagi otyłości i niezdrowego odżywiania wśród amerykańskich dzieci, a także w akcję na rzecz dostępu dziewczynek do nauki („Let Girls Learn”). Twardo upominała się o prawa kobiet i dyskryminowanych mniejszości. Jako pierwsza dama nieugięcie wspierała prezydenta w walce o nieakceptowany przez republikanów powszechny dostęp do bezpłatnej służby zdrowia dla wszystkich obywateli (Obamacare).
Miarą wiarygodności polityka jest to, czy zasady, które proponuje innym, stosuje we własnym życiu. Obamowie śpiewająco zdają także ten egzamin. Michelle opisuje, jak główne motywy ich pracy publicznej ‒ burzenie ścian pomiędzy klasami i grupami społecznymi, wyrównywanie szans ‒ przekładały się na konkretne małe gesty w ich codzienności. Jako pierwsza czarnoskóra rodzina w Białym Domu (i 11. na 44, która spędziła tam dwie kadencje) otworzyli więcej historycznych części rezydencji dla zwiedzających, do stałej kolekcji dzieł sztuki dodali pierwszą pracę czarnoskórej artystki (abstrakcyjny obraz Almy Thomas pt. „Zmartwychwstanie”), a w ramach życia zgodnego z promowanymi publicznie zasadami zdrowego odżywiania na terenach prezydenckiej rezydencji założyli warzywnik, który po kilku latach dostarczał rocznie tonę żywności.
Niestety opowieść Michelle to też historia o ulotności demokratycznych i równościowych osiągnięć. Porażka Hillary Clinton i triumf Donalda Trumpa to szok, który Obamowie dzielą z połową amerykańskiego społeczeństwa. „Zasiadając po raz trzeci na trybunach sceny inauguracyjnej przed Kapitolem, starałam się powstrzymać emocje – pisze Michelle o uroczystości przekazania Białego Domu w ręce nowej pary prezydenckiej. ‒ Żywa różnorodność dwóch poprzednich inauguracji zniknęła, zastąpiona bezduszną jednorodnością ekipy białych mężczyzn podobnej do tych, jakie widziałam tak wiele razy, zwłaszcza w miejscach co bardziej uprzywilejowanych i na rozmaitych salonach władzy, gdzie trafiałam tym czy innym sposobem po opuszczeniu domu dzieciństwa. Doświadczenie, które wyniosłam z pracy zawodowej, począwszy od rekrutowania nowych prawników w Sidley & Austin po zatrudnianie członków sztabu w Białym Domu, mówiło mi, że jednorodność rodzi jeszcze więcej jednorodności, chyba że dołoży się świadomych starań, by temu przeciwdziałać. Gdy patrzyłam na blisko trzysta osób zebranych tego ranka na podium, szacownych gości nowego prezydenta, było dla mnie jasne, że w nowym Białym Domu nikt takich starań nie podejmie. Ktoś z administracji Baracka mógłby powiedzieć, że optyka w tym miejscu była zła – że to, co zobaczyła publiczność, nie odzwierciedlało realiów życia czy ideałów prezydenta. Lecz w tym wypadku ewidentnie było z nimi zgodne. Gdy to sobie uświadomiłam, sama wyregulowałam własną optykę – przestałam choćby próbować się uśmiechać”.
Spora część zależnego od stabilności i racjonalności Stanów Zjednoczonych świata także przestała się tego dnia uśmiechać. A wiele osób zaczęło szukać nadziei w myśli o tym, że być może w kolejnych wyborach prezydenckich to właśnie Michelle Obama stanie do walki o porządek świata. Jednak była pierwsza dama nie pozostawia tu wątpliwości. Tego podjąć się nie chce. Z drugiej strony, na pewno usłyszymy jeszcze o Michelle Obamie, bo ‒ jak pisze w epilogu autobiografii: „Stawanie się nie polega na dotarciu dokądś czy osiągnięciu celu. Widzę je raczej jako ruch w przód, ewolucję, ciągłe zmierzanie ku własnej lepszej naturze. Podróż się nie kończy. Zostałam matką, lecz wciąż mogę się wiele nauczyć od swoich dzieci i wiele im dać. Zostałam żoną, ale nadal dostosowuję się do tej roli i głęboko wzrusza mnie świadomość tego, czym jest prawdziwa miłość i układanie sobie życia z drugim człowiekiem. Stałam się pod pewnymi względami osobą u władzy, a mimo to wciąż czasem czuję się onieśmielona lub pominięta. Stawanie się jest procesem, szeregiem kroków na ścieżce. Stawanie się wymaga tyle samo cierpliwości, ile dyscypliny. Stawanie się to świadomość, że zawsze można jeszcze trochę wzrosnąć”.
A zatem sto lat! I dalszego wzrastania!
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.