Reżyser Ari Aster, rozsadzając konwencję horroru, łączy w swoim filmie pogańską baśń z czarną komedią, po to by opowiedzieć o walce z wewnętrznymi demonami.
Horror powraca w wielkim stylu. Po dekadach posuchy na ekrany wreszcie trafiają filmy, które bez taryfy ulgowej możemy porównywać do takich klasyków gatunku jak „Dziecko Rosemary”, „Egzorcysta”, „Lśnienie” czy „Nie oglądaj się teraz”. Na mojej liście znalazły się „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” Roberta Eggersa, „To przychodzi po zmroku” Treya Edwarda Shultsa, „A Ghost Story” Davida Lowery’ego oraz „Dziedzictwo. Hereditary” Ariego Astera. Te filmy łączy kilka rzeczy. Po pierwsze, nakręcili je trzydziestolatkowie. Po drugie, zostały wyprodukowane przez najbardziej kreatywną niezależną amerykańską firmę A24 (mającą na koncie m.in. „Moonlight”, „Lady Bird” czy „The Disaster Artist”). Po trzecie, to nie tyle horrory, ile hybrydy gatunkowe, „posthorrory”, jak pisał o nich „The Guardian”. Po czwarte, tytuły te przeszły przez polskie kina bez echa. Trochę więcej szczęścia miał najbardziej znany przedstawiciel nowej fali horroru –JordanPeeleze swoim „Uciekaj!”, ale nawet ten nagrodzony Oscarem hit nie powtórzył u nas amerykańskiego sukcesu frekwencyjnego.
Byłoby szkoda, gdyby podobny los spotkał wchodzący właśnie do kin „Midsommar. W biały dzień”. Wyreżyserował go Ari Aster, którego pierwszy film, „Dziedzictwo. Hereditary”, zachwycał barokową wyobraźnią i oryginalną historią. Tego debiutu nie powstydziłby się żaden z gigantów kina. Drugim filmem twórca potwierdza świetną formę. Widać w nim kilka powtarzających się motywów. Żałoba to tylko jeden z nich. Świadczą one o ugruntowanych obsesjach Astera. Ale bez obaw, mamy do czynienia ze świeżą fabułą, a nie odcinaniem kuponów od sprawdzonego scenariusza.
Precz ze schematami
„Midsommar” opowiada mroczną historię rozgrywającą się w biały dzień. Według utartych schematów serce horroru bije w nocy, bo w końcu boimy się tego, czego nie widzimy. Aster obala ten stereotyp. Bohaterami filmu uczynił grupę amerykańskich studentów antropologii, zaproszonych przez kumpla do zamkniętej szwedzkiej społeczności na obchody tytułowego święta. Obchodzi się je w związku z letnim przesileniem, gdy nie zachodzi słońce. Na doczepkę jedzie do Szwecji Dani (świetna Florence Pugh!), która jest w żałobie po nagłej śmierci rodziców i siostry. Nie najlepiej układa się jej z chłopakiem (Jack Reynor). Podczas wakacji w egzotycznej (sic!) Szwecji chce doświadczyć jaśniejszej strony życia. I tak właśnie się dzieje, chociaż scenariusz beztroskiej podróży wywraca się do góry nogami.
„Midsommar” to filmowy szwedzki stół, uginający się od bohaterów i wątków. Czego tu nie ma? Kryzys w związku, śmierć, żałoba, spotkanie z inną kulturą, hermetyczna społeczność, pradawne rytuały, wreszcie walka z wewnętrznymi demonami, inicjacja, rytualna przemoc, emancypacja… Taka mnogość tematów często sprawia, że obrazy gubią rytm, ale dzięki spójnej pracy kamery tu się tak nie dzieje. Dominują wysoki poziom jasności, mocne biele, a zarazem żywe kolory. Oglądamy je na kostiumach i w scenografii inspirowanej folklorem. To bardzo nieoczywisty klucz wizualny jak na film mający widza straszyć. W jego powstaniu ważny udział miał urodzony w Polsce, ale mieszkający od lat w Stanach Zjednoczonych autor zdjęć Paweł Pogorzelski. Twórcy poznali się w szkole filmowej, pracowali potem razem nad debiutem Astera. Twierdzą, że rozumieją się jak stare dobre małżeństwo. Coś w tym musi być. Większość zdjęć powstała pod gołym niebem, co wymagało precyzji, wyczucia światła i skali wielkiego planu zdjęciowego, a także zaufania i sprawnej komunikacji.
Nie jest jednak „Midsommar” filmem tak oryginalnym, jak zdaje się na pierwszy rzut oka. Zdradza wiele podobieństw do trącącego myszką „Kultu” z Nicolasem Cage’em. Widać w nim też nawiązania do „Nowoczesnego romansu” Alberta Brooksa, dzieł Larsa von Triera, a nawet Ingmara Bergmana. Scena narkotycznego odlotu przywołuje „Climax” Gaspara Noé. Nie muszę chyba dłużej nikogo przekonywać, że nie mamy do czynienia z konwencjonalnym horrorem.
Dodajmy, horrorem, który rozsadza spora dawka humoru. Nie jest to jednak film perfekcyjny. Są w nim sceny niepotrzebne. Bohaterowie w niektórych miejscach znikają z ekranu dość mechanicznie. Ale to drobiazgi, bo wszystko w „Midsommar” składa się na oryginalną opowieść. Aster kilka lat temu przeżył bolesne rozstanie. To właśnie ono dało mu siłę do napisania scenariusza i kilkuletniej pracy nad filmem. Czuje się w nim krew, pot, łzy i… śmiech. Jest w tych emocjach prawda o drodze, którą trzeba przebyć, by spojrzeć na najtrudniejsze sprawy w nowym świetle. To paradoks, że przypomina nam o tym horror.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.