Uchodzi za najbardziej dynamiczne, postępowe i różnorodne miasto Europy. Nie inaczej jest z tutejszą gastronomią. Od śniadania w dawnej kaplicy po kolację w restauracji, w której nie można robić zdjęć – Berlin wie, jak zaskoczyć.
Pierwszym zaskoczeniem był hotel, a właściwie śniadanie, które w nim podano. Śniadanie to dla mnie rzecz święta, więc nie lubię, gdy okazuje się niewypałem. Dlatego często wychodzę na miasto, żeby uniknąć hotelowych bufetów. Ale los zamiast do wyjścia z Hotelu Oderberger, swoją drogą pięknego, zajmującego budynek dawnej łaźni miejskiej, pokierował mnie do piętrowej sali jadalnej, kuszącej śniadaniem realizującym postulaty filozofii slow food. Lokalne sery, ekologiczne warzywa, soki i smoothie z małej berlińskiej manufaktury, chleby z pobliskiej piekarni, a dla tych, którzy chcieliby rozpocząć dzień od procentów, także berliński sekt. Plan zjedzenia śniadania na mieście legł w gruzach, a szkoda, bo Berlin dostarczyć może w tym zakresie sporo przyjemności.
Albatross z croissantem
Zaczynam od słodkich drobiazgów. Moje ulubione miejsca na szybkie śniadanie? Zeit für Brot słynący ze sprzedawanych z metalowych rynienek rozkosznie lepkich drożdżówek. Po nim do akcji wkracza Black Isle Bakery (Linienstraße 54, www.blackislebakery.com) – kameralna piekarnia prowadzona właściwie w pojedynkę przez uzdolnioną Szkotkę, która postanowiła dopieścić berlińczyków piernikiem podawanym na kromki z gałką masła, cynamonowymi bułeczkami lub kanapkami z pieczonego na oczach klientów chleba z ogórkiem lub wędzonym łososiem. Jakby dla równowagi wobec masła, melasy i czekolady, wnętrze piekarni urządzono niezwykle ascetycznie, przetykając biel niewielkimi fotografiami lub napisanymi złotą farbą cytatami. Tym, którym bliżej w piekarskich upodobaniach do Francji, radości dostarczy Albatross, chyba najmodniejsza obecnie piekarnia w mieście. Polecam croissanta nadziewanego maślanym kremem miodowym i viennoiserie z kurkami i serem. Dostaniecie ciastko na talerzyku, do tego kubek czarnej kawy, i wierzcie mi, wiele więcej do szczęścia nie potrzeba.
Śniadanie w kaplicy
Skoro było już śniadanie w dawnej łaźni, to pójdźmy dalej. Dlaczego by nie zjeść w kaplicy? W takim miejscu ulokowało się 21gramm. We wnętrzu pastele i drewno mieszają się z surowymi teksturami dawnych murów i kolebkowych sklepień, ale zapach kawy jednoznacznie wskazuje, że to miejsce, które karmi ciało, a nie tylko duszę. Od jajek na turecki sposób, podanych na gęstym labnehu z dodatkiem aromatycznych przypraw, przez naleśniki, po zdrową owsiankę – do wyboru, do koloru. A jak ktoś się zasiedzi, to od śniadania można płynnie przejść do koktajli. Idąc tropem niebanalnych wnętrz, nie sposób nie wspomnieć o The House of Small Wonders, chyba najczęściej fotografowanym lokalu Berlina, który specjalizuje się właśnie w porannych posiłkach. Jeśli myślicie, że nic tego nie przebije, zajrzyjcie do Annelies, miejsca z zaledwie roczną historią. Zjadłam tu jedno z najlepszych śniadań w życiu. Młodsza siostra popularnej kawiarni Distrikt Coffee, należącej do czołówki trzeciej fali kawy, specjalizuje się w jedzeniu. Śniadaniowa karta to parada oryginalnych dań: tost z chleba na zakwasie z jajecznicą i tartym, solonym żółtkiem (bomba umami), domowe kiełbaski podane z chrupiącą cykorią i pudrem z palonego pora, najlżejsze pankejki z przesmażonymi jagodami i domową kwaśną śmietaną. Mając na uwadze, że w karcie znajdziecie nie tylko kawę, ale też świetną krwawą Mary oraz mimozę, to może lepiej udać się tu na leniwy brunch niż na szybkie śniadanie?
Berlińska czarna fala
Berlin umie parzyć kawę. I można zaryzykować stwierdzenie, że to właśnie tamtejsza alternatywna scena kawowa najmocniej wpłynęła na rozwój jej polskiego odpowiednika. Szyldy takie jak Five Elephant, The Barn czy Bonanza są dobrze znane miłośnikom butikowych kawowych doświadczeń. Jednak prócz tych kultowych kawiarni na perfekcyjne espresso czy flat white’a (a w przypadku Five Elephant także na kultowy sernik) warto zajrzeć także do Isla Coffee – kawiarni, która wpisuje się w trend ekologiczny (wystarczy wspomnieć, że mleko pozostałe po spienianiu pianki do cappuccino jest wykorzystywane do robienia firmowego jogurtu, a napoje są podawane w filiżankach z tworzywa, które produkowane jest ze zużytej kawy).
Azja w Berlinie
Nie ma Berlina bez Azji. Punktem obowiązkowym weekendu jest wizyta na targu z tajskim street foodem, który rozstawia się na błoniach Preussen Park (który z tego powodu bardziej znany jest jako Thaipark). Na kocach i stoliczkach pojawiają się kuchenki do woków i pojemniczki z pachnąca kolendrą, ognistym chili, sosem rybnym i innymi ingrediencjami, za sprawą których można się poczuć jak w Azji. Równie kultową miejscówką – już restauracją, a nie streetfoodowym standem – jest wietnamski Monsieur Vuong, mający grono wiernych fanów i serwujący kuchnię o smaku Hanoi i Sajgonu. Fanom Japonii podrzucam jeszcze ramenownię Cocolo Ramen oraz rozgrzewającą ciało i duszę cukiernio-ciastkarnię Kamu. Na koniec szybkiej podróży: restauracja Kin Dee, wyróżniona w 2019 roku gwiazdką Michelin. Za jej sterami stoi Dalad Kambhu, młoda, zdolna szefowa kuchni, która wcześniej związana była z rynkiem sztuki, a dzisiaj w autorski sposób podchodzi do smaków zapamiętanych z rodzinnego kraju. Wychodząc z założenia, że najlepsze jest to, co najświeższe, a najświeższe zazwyczaj oznacza lokalne, Dalad zgrabnie włącza typowe dla północnej Europy składniki do typowo tajskich dań. Efekt? Legendarna sałatka z zielonej papai, zrobiona z… kalarepki, której, jak się okazuje, świetnie służy kąpiel w sosie rybnym, limonce i chili.
Smaczne Gutenabend
Kolację jem w dawnej aptece. W Orze panuje luźna atmosfera, a kuchnia jest ciekawa. Goście do wyboru mają dwa kilkudaniowe menu degustacyjne (wegetariańskie lub mięsne) w przystępnej cenie 40 albo 45 euro (do wyboru: pstrąg podany z sosem aromatyzowanym rumiankiem i kalarepką, ricotta z groszkiem i werbeną cytrynową albo młoda cielęcina). Odkryciem ostatniej wycieczki do Berlina jest natomiast restauracja Barra, którą chętnie przeniosłabym do Warszawy. Założona przez grupkę znajomych kucharzy i sommelierów miejscówka urzeka bezpretensjonalnym klimatem i takim też jedzeniem: ostrygi z sosem, ceviche z pstrąga, gnudi z pistacjami i palonym masłem albo firmowy makaron, robiony kolektywnie, raz w tygodniu, przez całą ekipę. Uwaga, lokalik jest malutki, więc warto zawczasu zrobić rezerwację. A kto woli szybko posilić się pizzą, najlepszą znajdzie w Standard Pizza.
Kulinarni prowokatorzy
Berlin to miasto niepokornych, także szefów kuchni. Prym wiedzie tutaj chyba Billy Wagner, charyzmatyczny właściciel i szef restauracji Nobelhart & Schmutzig. Gości witają drzwi oblepione naklejkami kpiącymi z popularnych przewodników, w witrynie pojawiają się dzieła sztuki współczesnych artystów, można też dopatrzyć się znaku „zakaz fotografowania”. I faktycznie, takowy w restauracji obowiązuje. Po to, by móc w pełni skupić się na jedzeniu i rozmowie, a nie na zdawaniu relacji na Instagramie. Możecie spodziewać się tu chleba z rzemieślniczej piekarni (dostarczanego do restauracji na rowerze!), idealnie przygotowanych białych szparagów, wędzonego węgorza, sezonowych warzyw i owoców i nabiału od małych producentów. To kuchnia nowoczesna, ale prosta, bliższa bistro niż molekularnym eksperymentom. Uzupełniona przez ciekawe wina i lokalne piwa oraz muzykę odgrywaną z winyli, Noblehart może się pochwalić gwiazdką Michelin.
Drugie miejsce wymykające się prostym definicjom to CODA. Menu oparto na deserach, a właściwie na technikach używanych w cukiernictwie. Nie wszystkie dania są jednak słodkie! Pojawiają się tu owoce i gofry, ale te ostatnie mogą być zrobione ze szwajcarskiego sera. Jakby tego było mało, potrawy uzupełniane są przez koktajle. Połączenia proponowane przez szefa kuchni René Franka oraz jego barmana to strzał w dziesiątkę. Mimo nietypowego konceptu CODA dorobiła się gwiazdki Michelin. W porze kolacji gościom proponowane jest siedmiodaniowe menu degustacyjne, ale późniejszym wieczorem można tu wpaść na mniejsze menu, składające się z trzech wybranych przez szefa pozycji.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.