Jestem w dziewiątym miesiącu ciąży. Za miesiąc mam umówioną cesarkę. To będzie moje trzecie dziecko. Nieplanowane – opowiada kolejna bohaterka naszego cyklu, która urodzi w czasie kwarantanny.
Jestem w dziewiątym miesiącu ciąży. Za miesiąc mam umówioną cesarkę. To będzie moje trzecie dziecko. Nieplanowane. Pierwszego syna – 10-letniego dziś Kostka – urodziłam, gdy miałam 26 lat, Kalinę pięć lat później.
Teraz na świat przyjdzie Stasiek. A ja zamiast spokojnie na niego czekać, z powodu kwarantanny zostałam przedszkolanką i nauczycielką z podstawówki.
Dopóki nie urodziłam dzieci, nie chciałam być matką. Moje koleżanki rozpływały się nad niemowlętami, a ja wolałam robić karierę. Po studiach na filmoznawstwie na UJ i produkcji filmowej na łódzkiej Filmówce pracowałam przy organizacji jednego z największych festiwali filmowych w Polsce. I marzyłam o Hollywood. Los Angeles uważałam za moje miejsce na Ziemi. Moje życie regulował kalendarz imprez filmowych, ciągle gdzieś wyjeżdżałam. Kochałam Cannes, Berlin, Wenecję.
Nie zamierzałam wtedy zachodzić w ciążę. Zwłaszcza że pierwszą poroniłam. Może moje ciało wiedziało, że nie jestem gotowa na macierzyństwo? To było ciężkie przeżycie, bo utrata ciąży to wciąż temat tabu. Wiele kobiet w ogóle nie wie, że poroniło, a reszta o tym nie rozmawia.
Ja zawsze byłam trochę odpięta od mojego ciała. Nie lubię czułości, wolę trzymać dystans. Co ciekawe, moje dzieci mają to po mnie. Nie ładują się obcym na kolana, potrzebują przestrzeni. Ja w ciąży oglądałam „Obcego” i „Dziecko Rosemary”. Dziecko w brzuchu, a potem noworodka, traktowałam trochę jak obcego, który przejmuje nade mną władzę… Nie pokochałam Kostka od razu. To był proces. Moje koleżanki wciąż chcą wąchać dziecięce główki. Jedna, która już ma trójkę, a chciałaby więcej, nie może się doczekać Stasia. Cieszy się chyba bardziej niż ja…
Za pierwszym razem chciałam rodzić siłami natury. Było już dwa tygodnie po terminie. Mimo podania oksytocyny akcja porodowa nie chciała się rozpocząć. Wtedy lekarz zdecydował się na operację. I dobrze, bo Kostek miał owiniętą pępowinę wokół szyi.
Kostek wychował się ze mną w kinie. Wtedy potrafiłam lepiej niż teraz wyegzekwować własną przestrzeń. Od kilku lat już nie pracuję. W sektorze kultury zarabia się niewspółmiernie do wkładanego w pracę wysiłku. Rodzinę utrzymuje mój partner, który prowadzi firmę.
Wiem dokładnie, jak urodzę – którego dnia, o której godzinie, w jakim szpitalu i kto przyjmie poród – ten sam lekarz, co dwa poprzednie. W obecnej, mocno niepewnej sytuacji, daje mi to śladowe poczucie bezpieczeństwa. Pewnie będzie obowiązywała mnie kwarantanna. Spędzę w szpitalu kilka dni zupełnie sama. Obawiam się tego, bo przy poprzednich porodach wsparcie mojego partnera, Piotra, w pierwszych chwilach z dziećmi, było nieocenione. Zwłaszcza za pierwszym razem, gdy zupełnie sobie nie radziłam. Walczyłam wtedy o mleko. Chciałam koniecznie Kostka karmić, ale miałam mało pokarmu. Ja płakałam z bólu, on z głodu. Potem miałam zapalenie piersi, które bolało bardziej niż poród. W końcu się udało.
Karmiłam Kostka i potem Kalinę mniej niż rok. Nie wiem, czy będę karmić Stasia. Traktuję to trochę jak niewolnictwo, uwiązanie, uzależnienie od dziecka. Ale nie wykluczam, że gdy urodzę, postanowię rzucić wszystko dla małego. Zawsze decyduję o wszystkim w ostatniej chwili.
Najlepiej zniosłam drugą ciążę. Pewnie dlatego, że była zaplanowana. Pracowałam do dziewiątego miesiąca, zapewniając, że wrócę do biura jak najszybciej. I tak się stało. Kalina miała siedem miesięcy, gdy zaczęłam jeździć do innego miasta, gdzie przeniósł się festiwal. Niełatwo było pogodzić wychowanie dwójki dzieci z dojazdami. Wytrzymałam rok. Za bardzo tęskniłam. Z Kaliną to była miłość od pierwszego wejrzenia. Szalona miłość. Nauczona na błędach, wychowywałam Kalinę trochę inaczej niż Kostka. On poszedł do żłobka, gdy miał rok, bo uparłam się, że nie zatrudnię opiekunki. Kalina miała nianię. Może dzięki temu, że ja miałam więcej luzu, ona jest pewną siebie, sprytną, a nawet odrobinę wyrachowaną dziewczynką. A Kostek jest nadwrażliwy, empatyczny, czuły. To, że byłam rozchwiana, niedojrzała, wkurzona w ciąży i po porodzie, na pewno miało na niego wpływ. W rozwoju emocjonalnym wyprzedzał zawsze inne dzieci. Społeczne kompetencje nabywa odrobinę wolniej. W żłobku długo płakał, nie chciał tam chodzić, brakowało mu mamy.
Z Piotrem nie spieramy się o metody wychowawcze. Traktujemy dzieci po partnersku. Jesteśmy z nimi szczerzy. Lubię obserwować ich rozwój, ścieranie się naszych charakterów, ich wykształcanie indywidualności. U nas w domu nie ma systemu kar i nagród. Staram się zawsze racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego moim zdaniem coś powinno być zrobione tak, a nie inaczej. Mam z dziećmi świetną więź, ale nie wchodzą mi na głowę. Ufam intuicji, którą, jak się okazało, mam wyjątkowo dobrą.
A jednak w ciąży ze Stasiem znów się buntowałam. Bo przecież miałam już ułożone życie, rodzinne rytuały, spotkania ze znajomymi. Kostek i Kalina są już na tyle duzi, że można z nimi wyjść do restauracji. A przede wszystkim jeździć po świecie. A ja kocham podróże. Przeprowadziliśmy się też niedawno do nowego domu. Wszystko wydawało się ustalone. A tu znowu coś mnie ogranicza. Przy czym, jak się okazało, niekoniecznie Staś.
Macierzyństwo to wieczne rozdwojenie. W pracy myślisz o dziecku, w domu o pracy. U mnie ta frustracja przerodziła się w stany lękowe. Od czterech lat jestem w terapii. Miewam stany depresyjne. Biorę leki, teraz takie, które nie szkodzą dziecku. Próbowałam nic nie brać przez trzy miesiące. I byłam nie do zniesienia. Nie chciałam pokazywać dzieciom, że czuję się źle. Nie chciałam się na nich wyżywać. A jednak któregoś dnia Kostek powiedział do Piotra: „Tato, chodź do drugiego pokoju, bo mama się denerwuje”. To mnie otrzeźwiło. Teraz jestem niesamowicie spokojna. Może to też źle, bo tym razem dzieci nie uczą się radzenia sobie z negatywnymi emocjami.
Jako matka nigdy nie robisz niczego zupełnie dobrze. Możesz tylko próbować. Najlepiej jak potrafisz.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.