Połączył ich przypadek. Dziś, po ponad 20 latach od wspólnej wygranej w jednym ze szkolnych konkursów, są niemalże nierozłączni. – Jesteśmy zgodnym duetem, ale to nie znaczy, że mamy taki sam gust. Umiemy jednak siebie słuchać – mówią Ilona Majer i Rafał Michalak, z którymi spotkaliśmy się na chwilę przed pokazem ich nowej kolekcji.
Pokaz nowej kolekcji MMC lada moment. W showroomie marki przy Żurawiej 2 w ogóle nie czuć jednak paniki. Stresu też nie. Gdy przekraczam próg przestronnego studia, mój wzrok od razu przykuwają naręcza kolorowych kurtek puchowych – to już flagowy produkt Ilony Majer i Rafała Michalaka. Projektanci unikają jednak zaszufladkowania. Bo mimo dość określonej, minimalistycznej estetyki marki nadal najbardziej nakręcają ich eksperymenty.
Poznaliście się w łódzkiej ASP. Od razu między wami zaiskrzyło? Wiedzieliście, że chcecie pracować razem?
Ilona Majer: W ogóle. Omijaliśmy się szerokim łukiem.
Rafał Michalak: Nie należeliśmy nawet do jednego towarzystwa. Ale pochodzimy z jednej pracowni – oboje kończyliśmy studia u profesor Aleksandry Pukaczewskiej. To była wtedy najfajniejsza pracownia, więc czuliśmy się trochę szczęściarzami, że to właśnie tam możemy robić dyplom. Połączył nas jednak przypadek. Na czwartym roku studiów oboje wygraliśmy konkurs na zaprojektowanie komercyjnej kolekcji.
I.M.: Poświęciliśmy na to całe wakacje.
R.M.: Spędziliśmy wakacje w pracy, ale jednak poza miejscem zamieszkania. To było w Nysie. Lata 90., rozkwit rodzinnych firm odzieżowych, ogromna przygoda. Mieliśmy nawet wynajęte mieszkanie na rynku. Całe dnie spędzaliśmy w szwalni, kolekcja powstała więc wtedy w jakieś dwa miesiące. Jeździliśmy razem do fabryki do Czech w poszukiwaniu guzików z rogu jelenia albo do Frankfurtu, bo odbywały się tam wtedy największe targi tkanin. Teraz byśmy ich pewnie nie wzięli do ręki, ale wtedy wydawały się nam niesamowite. To były zupełnie inne czasy.
Wróciliście na studia i…
R.M.: I dowiedzieliśmy się, że w szkole został ogłoszony konkurs pod patronatem Paco Rabanne. Ponieważ było wielu chętnych, rozpisano szkolne eliminacje, z których miała zostać wybrana dziesiątka najlepszych studentów. Postanowiliśmy więc stworzyć kolekcję wspólnie. Przebrnęliśmy przez eliminacje i zrealizowaliśmy kolekcję, o której dziś chcielibyśmy chyba jednak zapomnieć.
Dlaczego?
R.M.: Była bardzo studencka.
I.M.: Ale studenckie realizacje są lepsze i gorsze. Ta po prostu nie należała do najlepszych. Było to jednak cenne doświadczenie, bo po powrocie z kontraktu dla firmy komercyjnej odkryliśmy nagle, że ze współpracy dwóch osób może powstać coś ciekawego. I że to wcale nie jest tak, że w tej pracy najważniejsza jest jednostka. Zobaczyliśmy, że można konstruować kolekcję w wyniku dyskusji i wymiany pomysłów. Do samego projektu podeszliśmy wtedy jednak chyba zbyt euforycznie.
R.M.: Świetnie się bawiliśmy, tworząc tę kolekcję. To zabawne, ale chyba doskonale sprawdziłaby się w dzisiejszych czasach. Była bardzo przyjazna środowisku – wykorzystaliśmy w niej rzeczy z drugiego obiegu, siatki zbrojeniowe, gąbki.
I.M.: Rafał ma świetną dokumentacyjną pamięć, ja nie pamiętam połowy tych rzeczy. Ale pamiętam jedno z tej kolekcji: mieliśmy bardzo mało czasu na jej zrobienie. Koncepcja była super, wykonanie chyba nie do końca.
R.M.: Zrobiliśmy ją wtedy w stu procentach samodzielnie, co w tamtych czasach było normą. Nasze umiejętności szwalnicze były raczej zerowe, zawsze szukaliśmy rozwiązań, którym bylibyśmy w stanie sprostać bez niczyjej pomocy. Nie były to więc pięknie odszyte, jedwabne suknie. Także dlatego, że dostęp do tkanin był wtedy mocno ograniczony. Studenci, którzy chcieli pokazać coś innego, szukali trochę ratunku w rękodziele.
Zaczynaliście w latach 90. Teraz to najgorętszy czas w świecie mody. W Polsce trwała wtedy transformacja z socjalizmu w kapitalizm.
R.M.: Dostaliśmy się na studia w 1990 roku. Wtedy jeszcze uczono, że projektant trafi do przemysłu i będzie miał tam zapewniony etat. My mieliśmy jednak inne plany. Dyplom obroniliśmy osobno, bo takie były zasady, ale podjęliśmy decyzję, że od razu po zakończeniu studiów zaczniemy działać razem. Dołączyła wtedy do nas koleżanka, Blanka Lipińska, która wygrała pierwszą polską edycję Smirnoff International Fashion Awards – to był bardzo prestiżowy konkurs dla projektantów. Nie mieliśmy jednak dużego pojęcia o szyciu, musieliśmy więc połączyć jeszcze siły z kimś, kto będzie się w nim dobrze czuł. Do współpracy zaprosiliśmy Gosię Czudak. Krótko po tym Blanka postanowiła zmienić branżę, a my zostaliśmy w trójkę. Wtedy powstały studio, nazwa i cały koncept.
I.M.: Od początku wiedzieliśmy, że nie chcemy pracować jako etatowi projektanci dla przemysłu. Nasza koncepcja polegała na tym, że jako biuro projektowe będziemy obsługiwać różne firmy, ale przy okazji zostawimy sobie przestrzeń na realizowanie autorskich projektów.
R.M.: Cały czas szukaliśmy firmy, która zatrudniłaby nas w trójkę. Zgłosił się do nas Quiosque. To było nasze pierwsze duże zlecenie. Pracowaliśmy razem jakieś dwa, trzy lata, podczas których zrealizowaliśmy kilka dużych kolekcji.
Jednocześnie rozwijaliście już swoją markę?
R.M.: Tak, choć to nie była jeszcze marka.
I.M.: Plany, w których jednocześnie mielibyśmy pracować dla kogoś i realizować własne projekty, w praktyce trochę nam nie wyszły. Praca na zlecenie okazała się bowiem strasznie absorbująca.
R.M.: Zetknięcie z przemysłem dużo nam jednak dało. Przede wszystkim background techniczny.
A biznesowy?
R.M.: Nie do końca. Oczywiście uczestniczyliśmy w kontraktacjach, widzieliśmy, jak dobrze sprzedają się ubrania polskich marek. I korzystaliśmy z tego, bo zarabialiśmy naprawdę niezłe pieniądze. Ale z drugiej strony, te nasze bardziej artystyczne pomysły nikogo nie interesowały. Ratowały nas wtedy konkursy. Gdy wygraliśmy kilka z nich, zobaczyliśmy, że ktoś jednak dostrzega i docenia naszą wizję.
Z czasem zaczęliśmy więc szukać możliwości zrealizowania pierwszego pokazu w Warszawie. W Polsce pojawiały się pierwsze czasopisma o modzie, pracowaliśmy ze stylistami, projektując ubrania pod konkretną sesję.
I.M.: To ostatnie akurat dawało nam wtedy dużo frajdy. I obustronnej satysfakcji, bo magazyny dostawały piękne sesje, a my rozszerzaliśmy portfolio.
R.M.: Po kilku latach pracy czystko komercyjnej poznaliśmy Kingę Rusin. Kinga prowadziła wtedy firmę eventowo-producencką i zaproponowała, że wyprodukuje nam pokaz w Warszawie. Zrealizowaliśmy wspólnie dwa pokazy. I wtedy tak naprawdę zaczęliśmy poważnie myśleć o tym, by studio projektowe przekształcić w markę. W kolejnych latach dużo pewności siebie zyskaliśmy dzięki łódzkim Fashion Week. Wzięliśmy udział aż w dziesięciu edycjach.
Gdybyście dziś mieli kończyć studia, postąpilibyście podobnie? Również zaczęlibyście najpierw projektować dla innych marek czy od razu na własną rękę i pod własnym nazwiskiem?
I.M.: Trudno to chyba analizować, bo w tamtym momencie nie widzieliśmy dla siebie innej drogi. To był eksperyment, przez który doszliśmy do miejsca, w którym jesteśmy teraz. Nigdy nie szliśmy na skróty. Chcieliśmy się uczyć. A współpraca z przemysłem była dla nas wielką przygodą, chłonęliśmy wszystkie związane z nim kwestie, mogliśmy ich doświadczać.
R.M.: Z drugiej strony, gdy czasem patrzymy na niektórych naszych znajomych z roku, którzy zostali w przemyśle jako etatowi pracownicy, widzimy, że nasza droga okazała się ciekawsza. Bo jednak cały czas chcieliśmy czegoś więcej. Przez wiele lat wszystkie pieniądze, które zarabialiśmy w odzieżowych firmach, wkładaliśmy we własną twórczość i hobby. Bo, bądźmy szczerzy, w pewnym momencie było to przede wszystkim drogie hobby.
Pytam, bo młodym projektantom najczęściej zarzuca się dziś, że są albo wyłącznie artystami, którzy nie znają realiów rynku, albo nastawieni są tylko na zysk. Że nie umieją tych dwóch światów połączyć.
R.M: To łączenie ma sens. Lubimy obserwować młodych projektantów i niektórym faktycznie może bardziej pisana jest kariera w teatrze czy operze. Z drugiej strony, nasza ostatnia prawdziwie szalona kolekcja to ta z piątego roku studiów, z konkursu Paco Rabanne.
Co dziś najbardziej irytuje was w modzie?
R.M.: Masowość. Cała ta pogoń za taniością, za ceną. Jestem jeszcze dzieckiem czasów, w których zakup ubrania był jakimś wydarzeniem. Wynikało to pewnie z ogólnej biedy w Polsce lat 80., ale nie było sytuacji, w której kupowało się dziesięć par spodni i dwanaście bluzek na sezon. Dostępność mody zabiera jej wyjątkowość. Jeśli nic się nie zmieni, zaraz będziemy zalani tonami niepotrzebnych ubrań.
Jako projektanci tracicie z powodu szybkiej mody?
R.M.: Sieciówki na pewno odbierają nam trochę klientów. Niektóre wzorują się na naszych projektach i sprzedają je po dużo niższych cenach. Z powodu szybkiej mody cierpią też jednak firmy, z którymi cały czas pracujemy jako studio projektowe. Ciągle muszą mierzyć się z tym, że sieciówki wysysają pieniądze z rynku. Ile przecież kiedyś było polskich, świetnie prosperujących firm odzieżowych? Teraz wiele z nich zamiast się rozwijać, po prostu znika z rynku.
Czujecie się więc projektantami z misją? Na przykład odwrócenia tej tendencji?
I.M.: Jesteśmy dość nietypowym jak na realia rynku przykładem, bo w ogóle nie myślimy o biznesie. Nasze działania mają nam przede wszystkim dawać satysfakcję.
R.M.: Teoretycznie naszą markę łatwo byłoby jednak umasowić. Wystarczyłoby bowiem wyprodukować puchówki na przykład w Chinach, za dziesięciokrotnie niższą cenę i zamiast za 2 tys. złotych sprzedawać je za 600 złotych. Nie robimy jednak tego, bo dobrze jest nam w miejscu, w którym jesteśmy teraz.
Robicie swoje, markę – jak mówicie – rozwijacie małymi krokami, ale biznesowo też radzicie sobie chyba bardzo dobrze.
I.M.: Jakoś udaje nam się znaleźć złoty środek. Oczywiście cele realizujemy wtedy trochę wolniej, ale zamiast agresywnego reklamowania swoich produktów wolimy, by marka rozwijała się organicznie i we własnym tempie. Sam aspekt projektowania i tworzenia jest bowiem dla nas wyjątkowo ważny i pochłania nas bez reszty.
Dużo mówicie o tym, że nie ma w waszym duecie jasnego podziału obowiązków, a wszystkie decyzje podejmujecie wspólnie. Co jest największym wyzwaniem w takim układzie?
R.M.: Kompromis. Wieczny kompromis.
A cierpliwość?
R.M.: Mamy dla siebie cierpliwość, ale w ogóle rzadko zdarza nam się kłócić. Jesteśmy zgodnym duetem.
I.M.: Co nie znaczy, że mamy taki sam gust. Z tych rozbieżności nauczyliśmy się jednak wypracowywać najbardziej korzystne rozwiązania. Umiemy siebie słuchać.
R.F.: Dajemy sobie dużo luzu. Nikt nikomu niczego nie narzuca. Przykładowo: jesteśmy na chwilę przed kolejnym pokazem i owszem, omawiamy pewne koncepcje dotyczące kolorystyki czy tkanin, jednak później następuje pełna dowolność.
I.M.: Może nie jest to do końca pełna dowolność, ale faktycznie, sposób pracy przy kolekcjach mamy dość specyficzny. Razem wybieramy tkaniny i to ten etap nadaje ton temu, co będzie się działo dalej. Nie jest jednak tak, że siadamy, rysujemy i od początku wiemy, jak dana kolekcja będzie wyglądać. Pracę zaczynamy na jednej tkaninie. Następnie rzeźbimy i „rozwarstwiamy” całą kolekcję.
R.M.: Dziś przywiozłem nasze nowe płaszcze, a Ilona od razu doczepiła do nich kieszenie. Często polegamy na intuicji i spontaniczności, której z wiekiem nam nie ubywa. Mam nawet wrażenie, że jesteśmy coraz bardziej spontaniczni. Nie boimy się eksperymentów i ryzyka.
I.M.: Eksperymenty nas wręcz nakręcają. Jeśli jeszcze czegoś nie robiliśmy, to instynktownie dążymy, by tego spróbować. Tym eksperymentom towarzyszy też trochę prowokacji. Jeśli ktoś mówi, że nasza marka opiera się głównie na kurtkach, to kolejną kolekcję zaczniemy od sukienek.
Jaka więc będzie nowa kolekcja?
R.M.: Będzie bardzo ograniczona kolorystycznie, co w naszym przypadku nie jest jednak chyba żadną nowością.
I.M.: Każda kolekcja to dla nas inna historia. I wszystko ma w niej znaczenie: miejsce pokazu, stylizacje, muzyka, dobór modelek.
Skoro tak kręcą was eksperymenty, z czym chcielibyście się teraz zmierzyć?
R.M.: Z rynkiem zagranicznym.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.