W warszawskim hotelu Victoria zdarzały się pokazy Vivienne Westwood czy Teda Lapidusa. Wprawdzie bez udziału projektantów, ale zobaczyć, a zwłaszcza założyć ciuchy Westwood w czasach, gdy wrażenie robił baner Coca-Coli, to było naprawdę coś. W nowym odcinku naszego cyklu o tym, jak w latach 90. hartowała się polska moda, opowiadamy o modelkach.
Jak to często w Polsce, wszystko zaczęło się w Trójmieście. Był grudzień 1989 roku, pół roku po historycznych czerwcowych wyborach, gwałtownie zmieniał się ustrój, a wraz z nim właściwie wszystko. I oto, jak gdyby nigdy nic, do Gdańska przyjechała z pokazem sylwestrowej kolekcji Moda Polska.
Z ekipą zabrał się Dariusz Kumosa, w latach 80. model, wówczas pracujący jako scout dla francuskiej agencji modelek. Na widowni wypatrzył Basię Milewicz.
Basia była pół roku przed maturą. Miała za sobą kilka sesji do katalogów odzieży, ale ktoś orzekł, że nie jest fotogeniczna. Na pokaz Mody Polskiej przyszła z ciekawości.
Kumosa powiedział wtedy: – Teraz wyjeżdżam do Berlina, a ty chudnij. Wrócę po ciebie, jak zdasz maturę.
Do Niemiec, by pracować w agencji Berlin Models, wyjechał w lipcu 1990 roku. Kiedy Basia się odezwała, zaprosił ją na lipskie targi mody. – Nogi się pod nami ugięły, gdy ją zobaczyliśmy – wspomina. – To była taka gwiazda, że jak tylko pokazaliśmy jej zdjęcia w Paryżu, cały świat mody zwrócił na nas uwagę. Basia okazała się moją kartą przetargową. Z nią przecierałem szlaki, dowiadywałem się, na czym polega ten biznes.
Mniej więcej w tym czasie Jarosław Szado kończył studium kulturalno-oświatowe w Ciechanowie, gdzie schronił się przed wojskiem. W ramach pracy dyplomowej (uczył się na profilu teatralnym) zorganizował pokaz mody. – Nie widziałem wcześniej żadnego pokazu, tyle co urywki w telewizji – przyznaje. – Ale wymyśliłem półtoragodzinny show na scenie domu kultury. Zaplanowałem, skąd wziąć ubrania, dobrałem muzykę, zrobiłem scenografię i pokazałem modelkom, jak mają chodzić, żeby było modnie i atrakcyjnie. Poczułem, że chciałbym to robić.
Fotograf Piotr Porębski w 1991 roku zrobił kilka zdjęć sąsiadce, która zabrała je do Mediolanu. Spodobały się – Monika Smolicz zaczęła pracować jako modelka. Piotr z branżą mody nie wiązał przyszłości, bo, jak mówi, w Polsce nie bardzo było co z czym wiązać. Gdy troszeczkę zaczęło się rozkręcać, po sesjach spotykał się ze znajomymi w prowadzonym przez pana Eugeniusza barku w hotelu Metropol. Pamięta, jak którejś nocy zobaczyli przez szybę, że na budynku po drugiej stronie alei Jerozolimskich zawisa baner Coca-Coli.
Zachód mógł się zdawać na wyciągnięcie ręki.
Na początku lat 90. Magda Radałowicz daje się namówić na sesję Markowi Czudowskiemu – jej zdjęcia ukazują się na okładkach „Kobiety i Życia” i „Pani”. Ze Szczecinka przyjeżdża do Warszawy Agnieszka Martyna. Jeszcze się uczy, ale chodzi w pokazach Mody Polskiej, pracuje w galerii Grażyny Hase, gdzie pierwsze kroki w świecie warszawskiej mody stawia też Jarosław Szado. On chwilę później wykłada w szkole dla modelek Miriam. Tam poznają się z Justyną Skoczylas (dzisiaj Duszyńską). Po maturze poszła na casting towarzyszyć chłopakowi. On startował, spodobała się ona. W modelingu debiutują Renata Gabryjelska, Ilona Felicjańska, Agnieszka Maciąg. Dzieje się.
Twarz roku
Dla świata wielkiej mody to było wydarzenie peryferyjne, bo centrum znajdowało się w Paryżu i Nowym Jorku. Dla polskich modelek szał.
Oto w Operze Berlińskiej Thierry Mugler promuje perfumy Angel, ich twarzą jest Jerry Hall. Wśród mniej więcej 30 modelek w pokazie występuje co najmniej sześć Polek.
Dariusz Kumosa jest odpowiedzialny za casting i booking wszystkich osób na ten pokaz.
– To był nieprawdopodobny spektakl – wspomina Agnieszka Martyna. – Z pierwszego wyjścia nie pamiętam nic. Takie były emocje.
Bo wielkie nazwiska (Amanda Lear, Veruschka, Jerry Hall, Grace Jones, Marcus Schenkenberg i inni), dzień przed próby makijażu, przymiarki, kreacje zresztą też zupełnie zjawiskowe. W tle show w telewizji RTL, który mama Justyny Skoczylas nagrywała na wideo.
– Jak Darek powiedział, że tam będę, to myślałam, że z wrażenia się popłaczę – mówi Justyna, która po drodze zdążyła wystąpić na fashion weeku w Tokio i w ogóle osiąść w modzie.
Pokaz Thierry’ego Muglera był zwieńczeniem finału konkursu „Twarz Roku”, który w Niemczech odbywał się od 1990 roku. To zawsze była wielka feta – w Operze Berlińskiej swoje kolekcje pokazywali m.in. Claude Montana, Nino Cerruti czy Laura Biagiotti. Dzięki Dariuszowi Kumosie od 1991 roku konkurs miał również polską edycję – tutaj zadebiutowała na przykład Ewa Witkowska (jedna z bohaterek okładki listopadowego wydania „Vogue Polska”).
W latach 90. była pierwszą Polką, która znalazła się na okładce „Vogue Paris”. Polskim konkursom towarzyszyły pokazy m.in. Vivienne Westwood czy Teda Lapidusa. Wprawdzie bez udziału projektantów, ale zobaczyć, a zwłaszcza założyć ciuchy Westwood w czasach, gdy wrażenie robił baner Coca-Coli, to było naprawdę coś.
Kumosa do połowy lat 90. mieszkał w Berlinie, ale trzymał rękę na pulsie Warszawy. Basia Milewicz przez Berlin i Lipsk pojechała do Paryża, a potem do Nowego Jorku. Szukał następnych dziewczyn, wysyłał je za granicę. To on odpowiadał za castingi berlińskich finałów „Twarzy Roku”, na których pojawiał się jeśli nie Mugler, to na przykład Jean-Paul Gaultier (ciepły i sympatyczny, inaczej niż despotyczny Mugler – wspominają dziewczyny).
W Warszawie miał pokój z telefonem i faksem w zaprzyjaźnionym biurze specjalizującej się w handlu materiałami fotograficznymi firmy Foto-Kino-Film. Gdy w 1995 wrócił do kraju i założył agencję Model Plus, tam właśnie, przy ulicy Foksal 18, miał pierwszą siedzibę.
Barwnie opowiada o ówczesnej technologii.
– Spółka Model Plus specjalizowała się również w produkcji sesji zdjęciowych. Kiedy robiliśmy sesję reklamową, obecny w studio klient dostawał polaroid z ujęciem i musiał podpisać, że zgadza się na dany look. Bo przecież nie mógł zobaczyć zdjęcia w wydaniu cyfrowym – robiło się je na kliszach i trzeba było zaczekać, aż zostaną wywołane.
Piotr Porębski, który pracował dla pionierskiego wówczas magazynu „Twój Styl”, pamięta, że to czekanie na wywołanie filmu z sesji sprzyjało integracji towarzyskiej. Bo czekało się wspólnie, już nie w barze u pana Eugeniusza, ale w Między Nami czy na popularnych ciągle jeszcze domówkach.
Z laboratorium wracały „stykówki” – płachty papieru fotograficznego, na których były miniatury zdjęć. Dopiero z nich wybierało się ujęcia godne odbitek.
– Kiedy chcieliśmy kogoś wypromować, to robiliśmy ileś tak zwanych kompozytów. Drukowało się i wysyłało to do klientów. Nie było przecież e-maili – mówi Kumosa. – Każda z dziewczyn miała książki z portfolio. Jeśli nie można było ich wysłać do Hamburga kurierem, tylko trzeba było korzystać z poczty, to robiło się kopię książki. Na rogu ulic Foksal i Kopernika była kopiarnia o nazwie Faxon, która robiła kolorowe ksero. Zostawiliśmy tam ładnych parę złotych.
Nawet starzy ludzie, gdy wspominają telefonowanie w dawnych czasach i przy tym gestykulują, odruchowo uderzają palcem jednej dłoni w drugą. Dariusz Kumosa, mówiąc o kłopotach z dzwonieniem, układa wskazujący palec do kręcenia tarczą. Przesiedział na stacjonarnych telefonach kawał lat 90.
A jednak się kręci
Kumosa chciałby widzieć dziewczyny w Paryżu i Nowym Jorku, ale z tym na razie idzie nie tak łatwo. W świecie daje radę, choć nie na pierwszorzędnych pokazach, Basia Milewicz. Doskonale idzie Ewie Witkowskiej. Bardziej w Europie niż w Polsce mieszka Magda Radałowicz-Zadrzyńska, pojawia się m.in. na okładkach „Wallpaper” czy „Dazed & Confused”. Agnieszka Martyna nie przekonuje Paryża (ją Paryż zresztą też nie bardzo), ale dużo pracuje w Mediolanie. Czasem do Niemiec jeździ Justyna Skoczylas, często – Agnieszka Maciąg.
Tymczasem w Polsce dzieje się tyle, że trudno nadążyć. 40-milionowy kraj wydaje się atrakcyjnym rynkiem. Co rusz odbywają się pokazy mody. Uświetniają premiery nowych modeli samochodów, past do zębów, pól golfowych, wszystkiego. A jednocześnie debiutują znani do dziś projektanci – Joanna Klimas i Maciej Zień, pod koniec dekady zabłyśnie Arkadius. Hotel Victoria, Łazienki, czasem Pałac Kultury. Można chodzić w nieskończoność.
Za większość odpowiada Jarosław Szado – znajduje miejsca, wymyśla choreografię, dba, żeby nazwiska modelek pojawiały się na zaproszeniach.
– Te komercyjne pokazy to były świetne pieniądze, a przy okazji można było zrobić coś trochę aktorsko – wspomina Justyna Skoczylas. – Któraś z nas spytała kiedyś Jarka, jak mamy chodzić. A on: „Łąkowo, dziewczęta, łąkowo”. To przeszło do naszego języka.
Pojawiają się firmy, a w ślad za nimi oddziały międzynarodowych agencji reklamowych, m.in. Ogilvy, Grey, Leo Burnett, Young&Rubicam. Płacą nadzwyczajnie. Za kampanię telewizyjną można kupić mieszkanie.
Nieosiągalna nonszalancja
Gabryjelska, Felicjańska, Maciąg – to są najpoważniejsze wtedy nazwiska w polskim modelingu. Nie są tak popularne, jak modelki potrafią być dziś. Jak już wiemy, nie tylko nie ma Instagrama, ale nawet telefonów komórkowych. Ale w środowisku znaczą wiele.
– Jeśli pojawiały się na jakimś wydarzeniu, to był znak, że dzieje się coś ważnego – mówi Dariusz Kumosa.
Bywają ambasadorkami firm odzieżowych – Leo Lazzi ubiera Agnieszkę Martynę. Grają w filmach – Agnieszka Jaskółka w „Psach” Władysława Pasikowskiego, Renata Gabryjelska pojawia się u boku Pawła Kukiza (nie był wówczas politykiem, a zwłaszcza konserwatywnym) w „Girl Guide”. W życiu towarzyszą reżyserom i operatorom. W wydanym niedawno wywiadzie-rzece Muniek Staszczyk wspomina, że jeden z muzyków T.Love przesiadywał w Między Nami, by poznać się z modelkami.
Piotr Porębski: – Wyróżniały się sposobem bycia, inaczej chodziły. Miały nonszalancję nieosiągalną dla ówczesnych Polek.
One wspominają lata 90. z wielkim sentymentem. Miały pracę, pieniądze i dobrze się bawiły. Magda Radałowicz-Zadrzyńska: – Pracowałam na Zachodzie, widziałam tam zawiść, topowe modelki robiły konkurentkom niemiłe psikusy. My nie konkurowałyśmy. Byłyśmy zgrane.
Agnieszka Martyna: – Pięknem tamtych czasów była prywatność. Po każdym pokazie było afterparty, bawiliśmy się i nikt nam nie robił zdjęć. Dzisiaj pokazy to wydarzenia biznesowe dla sponsorów i celebrytów.
Nowe milenium
W 1998 albo 1999 roku Magda Radałowicz występowała w warszawskim pokazie Max Mary. Wszystko było ustalone – pokaz miała otwierać Karolina Malinowska, nowa gwiazda z agencji Model Plus, a zamykać miała Magda. Wtem jedna z dziewczyn stawiających na wybiegu pierwsze kroki się zbuntowała. Dowodziła, że ona zamknie pokaz lepiej. Jarosław Szado się nie zgodził, więc tamta na znak protestu schowała się w toalecie razem z butami Magdy.
– Znaleźliśmy te buty i wyszłam, ale to był dla mnie sygnał, że czas kończyć tę przygodę. Chciałam odejść, dopóki jest fajnie.
Mniej więcej w tym czasie w Teatrze Wielkim na pokazie kolekcji Krzysztofa Kolbergera Dariusz Kumosa poznał Małgorzatę Belę.
W świecie pochodzących z Polski modelek zaczęła się nowa era. A resztę zmienił internet. W okolicach milenium bowiem obok świata realnego pojawił się wirtualny.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.