Rodzina dla jednych jest największą wartością, dla innych obciążeniem. Bliskie relacje mają zdolność uzdrawiającą, poprawiają dobrostan, wydłużają życie. Ale czy zawsze, niezależnie od okoliczności, trzeba utrzymywać z nią bliskie kontakty? Czy nie można jej sobie po prostu wybrać?
– Czasem myśląc o swojej rodzinie, wyobrażam sobie mapę jak w powieści fantasy – mówi Ania. – Są na niej gwarne miasta z mocnymi fundamentami – tam widzę rodziców oraz ich przyjaciół, brata, moich przyjaciół, ale także grono przyjaciół moich dzieci i ich rodziców, których widuję częściej niż własnych kuzynów. Są górzyste trasy, szlaki pod hasłem: to skomplikowane – relacje z czasów byłego małżeństwa albo osoby, z którymi dorastałam i które widuję sporadycznie. Są połacie nie całkiem odkryte – puszcze pełne dalszych krewnych. I w sumie większość najbliższych mi osób to ludzie, z którymi nie łączą mnie żadne więzy krwi. Zapytana, czy uważa ich za rodzinę, bez wahania odpowiada twierdząco. To z nimi przeżywa codzienne radości i problemy, to ich numery ma na liście ulubionych w telefonie.
– Zauważyłam, że za najbliższą rodzinę uważam te osoby, którym nie składam życzeń świątecznych – mówi Ewa. – Życzenia wesołych świąt słyszą ode mnie znajomi, koledzy z pracy, dalecy krewni. Najbliższym nie życzy się wesołych świąt – po prostu się je z nimi spędza. W moim przypadku są to mąż, rodzice, siostra ze szwagrem i dziećmi, „przyszywany” wujek, moja przyjaciółka z synkiem oraz nasze psy. Nazywam ich wszystkich stadem.
Krewni i powinowaci
Jedna z psychologicznych definicji rodziny mówi, że to dwie lub więcej osób, związanych urodzeniem, małżeństwem, adopcją albo wyborem, odczuwających więzi emocjonalne i mających wobec siebie obowiązki. Socjologowie wydają się bardziej rygorystyczni – prof. Tomasz Szlendak w „Socjologii rodziny” rodziną nuklearną nazywa dwoje dorosłych ludzi różnej płci, mających wspólne dziecko lub dzieci. Bez dzieci – to nie rodzina. Istnieją też kategorie niby-rodzin (DINKS – double income, no kids, czyli para bez dzieci, single i układy sieciowe seniorów, grupy wspierających się starszych osób) oraz całkiem spora lista alternatywnych modeli rodziny: mieszkające razem bez ślubu pary z dziećmi, rodziny gejów i lesbijek, samotni rodzice i – ciekawy układ – grona przyjacielskie. To bliscy przyjaciele, którzy spotykają się regularnie, dzielą codzienne sprawy, pomagają sobie w zdrowiu i chorobie, celebrują uroczystości. Jak pisała antropolożka Helen E. Fisher: „Grono przyjaciół jest dla nich rodziną, chociaż niekiedy rozpada się na czas wielkich świąt, takich jak Boże Narodzenie, które zwyczajowo obchodzi się w gronie krewnych. Na ogół narzucone przez zwyczaj i tradycję imprezy są dla tych ludzi męczące i irytujące”.
Rodzinny obowiązek?
– Po dwóch latach terapii doszłam do wniosku, że nie chcę już spędzać świąt z rodziną – mówi Martyna. Inteligentna i wykształcona, ma ciekawą pracę, w której coraz częściej występuje w roli eksperta. Z kilkoma osobami łączy ją bliska przyjaźń, jest zżyta z rodzicami i rodzeństwem swojej najbliższej przyjaciółki. Inaczej niż z własną rodziną. Odwiedzając rodziców, już od progu czuje się zerem – zdaniem matki nigdy nie jest dość dobra, wszystko robi źle, a jeszcze gorzej wygląda. Ojciec niemal nie zauważa córki, zajęty swoimi myślami i tym, żeby nie rzucać się w oczy. Jeśli spotkanie odbywa się w większym gronie, pojawiają się wścibskie pytania i krytyczne uwagi.
– Kiedyś terapeutka zapytała mnie, czy ktokolwiek z moich znajomych zwraca się do mnie w taki sposób. Odpowiedziałam, że nie, czuję ich szacunek i sympatię. I wtedy zadała pytanie, które wbiło mnie w fotel: czy uważam, że sam fakt pokrewieństwa usprawiedliwia agresję i złe traktowanie. Nigdy wcześniej tak na to nie patrzyłam. Chodziłam na rodzinne spotkania w poczuciu obowiązku. Ale nigdy nie zastanowiłam się, czy naprawdę mam obowiązek dawać się obrażać i krytykować.
Na dystans
Marcin często słyszał od rodziców, że rodzina jest ważna, że trzeba unikać konfliktów i w razie potrzeby nadstawiać drugi policzek. –Dorastałem wśród ludzi spokojnych i nastawionych pokojowo, wydawało mi się, że wszystkie rodziny tak mniej więcej funkcjonują – wyjaśnia. Gdy poznał swoją żonę, Sylwię, początkowo zdziwił się obcesowością jej rodziców, ale uznał, że relacje same się ułożą. Nie ułożyły się. Teść traktował go z pogardą, teściowa próbowała ingerować w życie małżonków. Marcin starał się robić dobrą minę do złej gry. Po narodzinach córki napięcia między Marcinem a teściami eskalowały. Sylwia zachorowała na depresję poporodową. – Stało się dla mnie jasne, że jeśli nasze małżeństwo ma przetrwać, musimy trzymać teściów na dystans. Próba spokojnej rozmowy skończyła się wielką awanturą, obrazą i zerwaniem kontaktów. Tonem usprawiedliwienia dodaje, że nigdy nie będzie utrudniał żonie kontaktów z rodzicami, a jeśli ona będzie chciała jeździć do nich z dziećmi, to też nie będzie oponował. Niedawno urodził im się synek. Teściowie widzieli go tylko raz. Przy okazji sztywnej, oficjalnej wizyty teściowa zaczęła mówić starszej wnuczce, że babcia i dziadek nie mogą jej widywać ani dawać jej prezentów, bo tata nie pozwala. – Szlag mnie trafił, ale zachowałem spokój. Żona powiedziała, że to nieprawda, i poprosiła, żeby już poszli.
Jedna płeć
Paweł i Michał pochodzą z tradycyjnych rodzin, rodzina Michała jest tylko trochę bardziej gotowa przyjąć do świadomości fakt, że syn jest w związku jednopłciowym, że Paweł to nie kolega, tylko partner. Po stronie rodziców Pawła istnieje ściana niechęci. Uroczystości rodzinne, święta, wesela są męką. Starają się w ogóle unikać takich okazji. – Mam siedzieć sam przy stole i pisać z Pawłem przez komunikator? Bez sensu. – mówi Michał. Na długi weekend, święta czy Nowy Rok wolą wyjeżdżać z przyjaciółmi, którzy ich akceptują i wspierają.
Kasia i Magda nie są parą, ale spędzają razem wiele czasu. Obie są samotnymi matkami. Poznały się, gdy ich córki chodziły do przedszkola. Obie w tym samym czasie przechodziły rozwód, mieszkały blisko siebie. Zaprzyjaźniły się, zaczęły sobie pomagać w opiece nad dziećmi, w codziennych sprawach. – Dzięki Kaśce nie czułam się tak okropnie sama ze wszystkim. Mogłam późno w nocy napisać do niej i opowiedzieć o córce albo co mnie wkurzyło. Razem jeździły na wakacje, wycieczki. –Pojechałyśmy kiedyś na weekend do Krakowa, żeby pokazać dzieciom paradę smoków. W autobusie miejskim zawahałam się, czy przysługuje nam bilet rodzinny. Kupiłam go, ale zastanawiałam się, jak będziemy się tłumaczyć kontrolerowi. Dwie dorosłe osoby, trójka dzieci. Czujemy się rodziną, a jak to widzą inni?
Moje plemię
– Kiedy słucham opowieści znajomych o rodzinnych konfliktach, doceniam, jak wielkie mam szczęście – mówi Ola. Ma dużą rodzinę, panują w niej dobre relacje. Spora w tym zasługa jednego z wujków. – Kiedyś rzucił pomysł zjazdu rodzinnego, na którym będziemy się mogli lepiej poznać. Wynajęliśmy pokoje w ośrodku wypoczynkowym w ładnej okolicy, z dogodnym dojazdem dla krewnych z różnych stron Polski. Przyjechało blisko 50 osób w wieku od 2 miesięcy do 80 lat. Spędziliśmy razem trzy dni. Były spacery, ognisko, wspólne posiłki. Kiedy rano weszłam do stołówki i zobaczyłam przy jednym stole ośmioro dzieci, poczułam wzruszenie. Ola mówi, że podczas tego spotkania udało jej się zaprzyjaźnić z kuzynką, której wcześniej prawie nie znała. – Poczułam, że w rodzinie naprawdę jest siła. Możemy się nie widywać zbyt często, ale wiemy, że możemy na siebie liczyć.
To właśnie miłość
Bliskie i dobre relacje są najlepszą rzeczą, jaka może się przydarzyć człowiekowi. Nawet największy introwertyk potrzebuje kontaktów z innymi ludźmi. Tak jesteśmy skonstruowani, że nasze mózgi łakną interakcji: patrzenia na twarze, rozmowy, dotyku, uścisku. Badania naukowe potwierdzają, że bliskie relacje mają zdolność uzdrawiającą, poprawiają dobrostan i wydłużają życie.
Meg Jay, psychoterapeutka pracująca z ludźmi po traumach, w książce „Supernormalsi” opisuje wnioski z najdłuższego w historii badania dobrostanu, które trwało od 1938 i pozwalało śledzić losy 268 studentów Harvardu aż do ich śmierci (a część z nich przekroczyła dziewięćdziesiątkę). Badacze sprawdzali wszelkie czynniki, które mogły wpłynąć na ich sukcesy w życiu zawodowym i osobistym. Analizowali przyczyny niepowodzeń. Szukali powiązań między cechami wyglądu, stanem zdrowia, życiowymi wydarzeniami. I doszli do jednego wspólnego mianownika. Najważniejszym czynnikiem w pozytywny sposób wpływającym na losy badanych była miłość. Niekoniecznie ta romantyczna. Także miłość rodzeństwa, opiekunów, przyjaciół, nauczycieli, mentorów, dalszych krewnych, własnych dzieci – ta lista jest wyraźnym dowodem, że możemy czerpać siłę ze wsparcia ludzi niekoniecznie z nami spokrewnionych. I daje to nadzieję wszystkim, którzy mają złe relacje z rodzicami, nie są akceptowani przez dziadków, ciocie czy wujków. Możemy dobrać sobie swoją „wioskę” ludzi, którzy nas naprawdę kochają. A czy mamy z nimi wspólne geny, przodków i rodzinne pamiątki, jest sprawą drugorzędną.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.