Jest w tym filmie wspaniała scena, gdy Jo – w tej roli kapitalna Agata Buzek – otwiera kopertę. Znajduje w niej list od anonimowego nadawcy, który przekonuje, że wie, czego bohaterka się dopuściła. A Jo – zamiast się wkurzyć, że ktoś narusza jej prywatność – zaczyna się zastanawiać, co też najlepszego zrobiła. W „Moim wspaniałym życiu” oglądamy jedną z najlepszych kobiecych postaci w polskim kinie ostatnich lat.
Oto nasza nadwiślańska mentalność: nieważne, co czujemy, ważne, co pomyślą inni. Pora powiedzieć temu „dość!”. I o tym właśnie jest „Moje wspaniałe życie”.
Jo mieszka w Nysie, niedużym mieście na zachodzie kraju, gdzie znają się może nie wszyscy, ale takie postaci jak ona – nauczycielka angielskiego w technikum – na zupełną anonimowość nie mogą sobie pozwolić. Kobieta powinna więc zwracać uwagę na konsekwencje podejmowanych decyzji. Tak przynajmniej myśli lokalna społeczność, która nie akceptuje faktu, że Jo popala trawkę i chce od życia czegoś więcej niż to, co dostała.
A dostała męża (Jacek Braciak), dyrektora szkoły, w której razem pracują, dwóch synów z oporami wchodzących w dorosłość, rozwrzeszczanego wnuka i synową, zastanawiającą się, jak przejąć mieszkanie po dziadkach partnera. A także matkę z postępującym alzheimerem (Małgorzata Zajączkowska). Szczyt szczęścia, prawda?
Jo ma naprawdę dość tego, że jej najbliższe otoczenie wciąż czegoś od niej oczekuje, zgłasza pretensje, dyktuje niekończące się prośby o przysługi. Ale spokojnie – to nie jest czarno-biały świat ani film, który można streścić hasłem: „uciskana jednostka kontra trudne otoczenie”. Łukasza Grzegorzka nie interesuje podział bohaterów na złych i dobrych, pokrzywdzonych i krzywdzących, pozytywnych i negatywnych. Ciekawiej jest, gdy – jak w życiu – ekranowych postaci nie da się jednoznacznie sklasyfikować.
Łukasz Grzegorzek dostał nagrodę za reżyserię na festiwalu filmowym w Gdyni
Sama Jo też nie jest kryształowa. O porankach wznosi się na wyżyny roli opiekunki domowego ogniska (sceny, w których donosi wszystkim jedzenie do stołu, słucha marudzeń i naśmiewań, są jak lustro przystawione do jadalni tysięcy polskich rodzin – dzięki świetnym dialogom i doskonałej grze aktorów). Popołudniami chowa się w PRL-owskim mieszkaniu po rodzicach, gdzie najpierw daje korki uczniom, a potem baraszkuje z Maćkiem, kolegą z pracy, który uczy chowu bydła, a przy okazji jest wrogiem numer jeden jej męża.
Sceny ich schadzek reżyser aranżuje wbrew temu, jak kino najczęściej pokazuje zdradę. Jo nie ucieka od rodziny w ramiona Adonisa. Wybiera swojaka, granego przez Adama Woronowicza (reżyser żartuje na spotkaniach z publicznością, że zatrudnił tego właśnie aktora, bo zakochał się w jego pępku) – mężczyznę przeciętego, za którym kobiety się nie oglądają
Ale Jo nie szuka estetycznych przyjemności, nie jest też zainteresowana milionami na koncie ani wysoką pozycją społeczną. Chce kogoś, kto żyje w zgodzie ze sobą, nie pozuje na każdym kroku, jak jej mąż, bojący się okazywać, co myśli i czuje, jakby miało to zostać wykorzystane przeciwko niemu. Przy Maćku Jo czuje się wolna, to z nim pali blanty, tańczy do szlagierów z młodości i odgrywa scenki. W domu nosi kajdany ról społecznych. Tylko czy da się tak żyć pomiędzy dwoma światami?
Do wyboru, po której stronie Jo chce być, zmusza ją nadawca anonimowego listu. Grzegorzek wykorzystuje ten motyw, by przyspieszyć podejmowanie decyzji, co w życiu pewnie rozgrywałoby się znacznie dłużej. Realizm nie jest tu jednak najważniejszy. Istotniejsza jest materia filmowa, z której reżyser potrafi wiele wycisnąć – dlatego został nagrodzony za reżyserię na festiwalu w Gdyni.
Uznanie budzi zwłaszcza śmiałe mieszanie gatunków. Znakomita jest scena włamania do szkoły, gdzie Jo angażuje starszego syna – elementy kryminału niezwykle płynnie przenikają się tu z dramatem rodzinnym, a nawet komedią romantyczną.
Reżyser „Mojego wspaniałego życia” nie poucza widzów
Swoboda w poruszaniu się między konwencjami przekłada się także na rozciąganie rejestru emocji. Gorycz naturalnie przechodzi w słodycz, łzy w uśmiechy. Wszystko to dzieje się w sposób naturalny, bo reżyser nie popycha swoich bohaterów w skrajności. Najłatwiej dostrzec to w scenach rodzinnych, które ogląda się przez chwilę z poczuciem, że ekranowa familia jest dysfunkcyjna, a niedługo później z pewnością, że jej członkowie bardzo się kochają, wspierają i uzupełniają. I tak bez przerwy.
Największą zasługą Łukasza Grzegorzka jest jednak to, że nie ocenia wyborów ani działań Jo. Nie poucza, nie moralizuje, nie sprowadza kar za grzechy. W wywiadach mówi, że przystępując do pracy nad filmem chciał pospierać się z Władysławem Bartoszewskim, który przekonywał, że warto być przyzwoitym. Grzegorzek pokazuje bohaterkę nieprzyzwoitą. I choć znajdzie się pewnie wielu widzów, którzy jednoznacznie ją potępią, to „Moje wspaniałe życie” i tak jest wyłomem – w opowieści innego reżysera Jo byłaby femme fatale albo ofiarą. Grzegorzek pokazuje, że kobieta może nie być ani jedną, ani drugą, a mieć apetyt na życie. Takiego podejścia do bohaterek zdecydowanie brakowało w naszym kinie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.