Im mniej mam rzeczy, tym większy czuję spokój ducha. Nie do końca dotyczy to ubrań, ale trzymam dyscyplinę, bo nie chcę, żeby przedmioty trzymały mnie w miejscu – mówi Monika Paniączyk, graficzka i dyrektorka artystyczna w Matchesfashion.com.
Odczuwa pokusę, by gromadzić. Wystarczy spojrzeć na listę życzeń zapisaną w profilu na jednej z platform sprzedażowych, która ciągle się wydłuża. Ale tylko promil z zamieszczonych tam produktów trafi do koszyka. W pierwszej kolejności Monika wybierze te, które godnie zastąpią to, co już ma. Jej plan na najbliższe lata to inwestycja w jakość. Zamierza stopniowo zamieniać rzeczy z sieciówek na te od projektantów: płaszcz na dyplomatkę od Raey z raglanowymi rękawami, buty na kozaki Jil Sander. Gdyby teraz miała wybrać dwie rzeczy, to właśnie te. – Są marki, które gwarantują jakość – mówi z przekonaniem. Szybko to dostrzegła.
W nagrodę za ukończenie studiów sprawiła sobie torebkę Chanel. Zebrała wszystkie oszczędności, odrobinę dołożył jej chłopak, który właśnie wygrał hackathon i chciał choć trochę przyczynić się do spełnienia marzenia. Po obronach polecieli na wakacje do Rzymu. To tam, z walącym sercem, Monika weszła do butiku paryskiej marki i kupiła pierwszą torebkę – dziś ma już ich kolekcję. – Obecnie najchętniej noszę Cleo Prady i Halfmoon The Row, ale tamtą zatrzymam na zawsze – przysięga. Opowieść o pragnieniu słynnej 2.55 brzmi bardzo konwencjonalnie. Jeśli nawet, to co? Monika nie sili się na oryginalność, jest jak wiele kobiet, które od nastoletniego wieku fascynowały się modą i marzyły o pracy w tej branży. Ceni kanon, do trendów podchodzi rozsądnie, ale ochoczo, łatwo wpada w zachwyt nad markami o spójnej tożsamości i ciekawej historii. Paniączyk pociągają ikony, także te z ostatniego czasu. Jej szafa, choć ugłaskana przez minimalizm, garściami czerpie z lat 90. i dwutysięcznych, kiedy to pod wpływem relacji z tygodni mody kształtowała swój styl. Monika wzdycha do Jil Sander i do The Row. Kupuje buty Chanel, marynarki Saint Laurenta i torebki Bottegi Venety. Siega po Jacquemusa (w jego garniturze wzięła ślub), Lou Lou Studio, 16 Arlington, ma małą czarną Normy Kamali, koszule Homme Girls, sukienki Réalisation Par i bluzy Acne Studios z działu męskiego.
Projekty starych domów mody, niektóre kupione z drugiej ręki w sklepach charytatywnych, mieszają się u niej z tym, co na czasie. Łącznikiem jest tu brak koloru. – Trzy czwarte mojej szafy wypełniają czarne ubrania, reszta i tak utrzymana jest w stonowanych odcieniach: bieli, écru, błękicie, palecie brązów – mówi i dodaje, że w jej zespole w Matchesfashion czerń to też pierwszy wybór. Może dlatego, że jej praca wymusza nadmiar wizualnych bodźców. Kreatywnie można się wyżyć w projektach i na sesjach zdjęciowych. To zdaje się wszystkim wystarczać. – Potrafię docenić kolory w designie. Ostatnio pracowałam nad koncepcją sesji dla Loewe, to marka otwarta na eksperymenty, więc daliśmy się ponieść. Zaproponowaliśmy kolorową scenografię pełną dziwnych elementów, jak skorupki jajek. Moje osobiste wybory są inne, w czerni najbardziej czuję się sobą. Wciąż oddziałuje na mnie estetyka dawnego skandynawskiego minimalizmu – tłumaczy.
Cały tekst znajdziecie w grudniowym wydaniu magazynu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych, online z wygodną dostawą do domu oraz w formie e-wydania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.