Serial „Pingwin” na platformie Max pozwala zabłysnąć nie tylko Colinowi Farrellowi w tytułowej roli, lecz także Cristin Milioti, która równie złą, zepsutą i pokręconą Sofię Falcone gra z przymrużeniem oka.
Pierwsze sceny serialu „Pingwin” przypominają wydarzenia z filmu „Batman” Matta Reevesa z 2022 roku. Batman doprowadził do aresztowania Człowieka-Zagadki. Do więzienia trafił także mafijny boss Sal Maroni. W półświatku władzę przejął więc jego rywal, Carmine Falcone. Jak donoszą wiadomości z Gotham City, Falcone ginie. Na następcę wyznaczył swojego syna. Ale i on szybko straci życie. Zaczyna się więc nowa walka o dominację, do której stają Oswald Cobblepot, czyli tytułowy Pingwin (Colin Farrell – tak jak w filmie ukryty pod grubą warstwą makijażu i charakteryzacji), oraz córka Carmine’a, Sofia (Cristin Milioti), która niedawno wyszła z Arkham.
Batmana nie ma, ale wcale go nie brakuje. Podczas gdy Mroczny Rycerz lata wysoko nad miastem, by mieć baczenie na wszystkie nędzne kreatury przemykające ciemnymi zaułkami, Pingwin wywodzi się z ulicy, ulicę rozumie, ulicą pragnie rządzić. A przy okazji pomóc takim jak on, którzy wszystkiego musieli dochrapać się sami. Na początek wyciągnie z rynsztoka Vica (Rhenzy Feliz), ale chłopak zapłaci wysoką cenę za protekcję, pomagając Ozowi ukryć dowody zbrodni. Cóż, rączka rączkę myję. W gratisie Pingwin udzieli młodemu kilku lekcji życia – o tym, że bogaci zawsze wykorzystują biednych, o tym, że do pieniędzy dochodzi się ciężką pracą, o tym, że dla tych, którzy poświęcą wiele, możliwości w takim parszywym mieście jak Gotham są niemal nieograniczone. „Pingwin” nie unika mielizn, na których rozbijają się produkcje z gatunku eat the rich. Oskarża amerykański sen o typowe przewiny, piętnując elity za krzywdę tych, którym nie udało się go wyśnić. Bogacze epatują tu bogactwem. Dosyć łatwo nimi manipulować, bo pieniądze uśpiły ich czujność, dając pozór nietykalności. Pingwin – outsider, underdog, jak powiedzieliby Amerykanie, trochę przegryw – rozpoczyna więc swoją drogę na szczyt. Dokładnie odwrotnie niż Batman, a właściwie Bruce Wayne, który opuścił bezpieczne posiadłości i penthouse’y, by bronić słabszych. Pingwin też chętnie jakiś słabszych ochroni, ale najpierw musi się dorobić.
Na drodze stanie mu Sofia Falcone – bezwzględna, nieobliczalna, przebiegła. Dostrzegą w sobie nawzajem nie tylko godnych przeciwników, lecz także – inaczej tego powiedzieć się nie da – bratnie dusze. Ją pokiereszował pobyt w ośrodku dla mentalnie chorych w Arkham, jego – odrzucenie przez innych. Ich długie rozmowy na temat przeznaczenia, potęgi, przekleństwa, odbywane w słabo oświetlonych wnętrzach, przywodzą na myśl sceny z kina noir. Cały serial stanowi ukłon w stronę lepszych czasów Hollywood – nieprzypadkowo już w pierwszym odcinku Pingwin zagapia się w ekran, na którym Rita Hayworth zdejmuje rękawiczkę w „Gildzie”. W tle grają standardy – Frank Sinatra, Dolly Parton. Choć rozwój technologii każe sądzić, że akcję umieszczono współcześnie – oczywiście w Gotham, choć w serialu fikcyjnego miasta nic nie różni od Chicago czy Nowego Jorku – kadry zanurzono w nostalgii. Za Ameryką czasu prosperity, za filmami Martina Scorsesego o „prawdziwych mężczyznach”, za dobrym gangsterem Tonym Soprano. Pingwina nie da się nie lubić – przecież sprawnie zarządza swoją karierą, cóż z tego, że poza prawem.
Źli z uniwersum DC, wyzyskanym do cna przez kolejne kinowe franczyzy (wkrótce powrócimy do Arkham za sprawą „Joker: Folie à deux”), nawet ci najbardziej karykaturalni czy też po prostu komiksowi, fascynowali swoim głębokim człowieczeństwem. To Batman często wydawał się odczłowieczony, odrealniony, pozbawiony emocji. Ozowi kibicujemy. Niech zostanie ojcem chrzestnym. A potem stanie w szranki z Mrocznym Rycerzem. Ale to już zupełnie inna historia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.