Otwarcie muzeum dla publiczności jest kolejnym wielkim sukcesem Grażyny Kulczyk jako mecenaski sztuki i jednocześnie porażką Polski, która nie potrafiła zatrzymać jej u nas. Można zaryzykować stwierdzenie, że Muzeum Susch jest blamażem dwóch polskich miast: Poznania i Warszawy.
Kiedy kulturalny światek ojczyzny naszej żył kolejną kuriozalną decyzją Piotra Glińskiego o połączeniu w jeden państwowy moloch działających dotychczas niezależne studiów filmowych, w liczącym zaledwie dwustu mieszkańców Susch w szwajcarskiej Gryzonii – słynącej z takich kurortów jak Davos czy St. Moritz – zaproszeni z całego świata goście mogli jako pierwsi wejść do otwartego tam nowego muzeum.
Owo muzeum mieści się w zaadaptowanym specjalnie na cele wystawowe osiemsetletnim klasztorze i browarze, który od teraz, swoją powierzchnią blisko półtora tysiąca metrów kwadratowych, będzie służył sztuce współczesnej. Sztuce światowej ma się rozumieć, ale także w dużej mierze polskiej, bo twórczynią Muzeum Susch jest nie kto inny, tylko Grażyna Kulczyk, która zgromadziła przez lata potężną kolekcję polskiej sztuki, by finalnie wywieźć ją (na razie część) z Polski w szwajcarski interior. Jest więc dla mnie otwarcie muzeum dla publiczności (2 stycznia) kolejnym wielkim sukcesem Grażyny Kulczyk jako mecenaski sztuki i jednocześnie porażką Polski, która nie potrafiła zatrzymać jej u nas.
Można zaryzykować stwierdzenie, że Muzeum Susch jest wielkim blamażem dwóch polskich miast. Poznania, rodzinnego miasta rodziny Kulczyków, gdzie kolekcja była gromadzona i gdzie Grażyna Kulczyk miała Stary Browar (zamiłowanie do starych browarów, jak widać, pozostało jej do dzisiaj) i Warszawy, która była rozważana jako siedziba muzeum mieszczącego rzeczoną kolekcję. Poznań, gdzie obecnie mieszkam, nie był zainteresowany budową muzeum sztuki współczesnej na bazie Kulczykowej kolekcji z dwóch powodów: po pierwsze rządził nim przez lata Ryszard Grobelny, prezydent o mentalności sołtysa, a po drugie, Poznań jest miastem pozbawionym jakichkolwiek ambicji w dziedzinie sztuki (wszystkie ważne prywatne galerie sztuki wyprowadziły się stąd już dawno do Warszawy). Trudno w takich okolicznościach przyrody o jakiś ambitny projekt kulturalny w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego.
Z Warszawą sytuacja była nieco bardziej skomplikowana i zaawansowana, bo przez dłuższy czas toczyły się rozmowy o zbudowaniu nad Wisłą Muzeum Sztuki Współczesnej i Performansu, w którym prezentowano by kolekcję Grażyny Kulczyk (największej prywatnej kolekcji sztuki w naszej części Europy). Wszystko szło jednak jak po grudzie. Nieudolna od lat w dziedzinie kultury ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz nie ukrywała niechęci do tego pomysłu i w końcu go uwaliła. Grażynie Kulczyk nie pozostało więc nic innego, jak zabrać swoją kolekcję z Polski i zbudować muzeum gdzieś indziej. Wybrała malownicze Susch, którego władze przyjęły muzealny pomysł z otwartymi ramionami. I oto kilka lat później, Muzeum Susch otwiera swoje podwoje dla wielbicieli sztuki, co w Poznaniu, mieście miernych muzeów, na nikim pewnie nie robi wrażenia. Podobnie zresztą jak na Warszawie, która znana jest głównie z tego, że planuje budowę Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Planuje ją od 2005 roku, a zaczął się właśnie 2019…
Jest to doprawdy niesamowite, jak biegli jesteśmy w tworzeniu kolejnych instytucji, które mają przynieść sławę i uznanie Polsce (zwykle nieskutecznie), a nie potrafimy należycie wykorzystać talentów i zasobów, jakie mamy. Budowanie kolekcji sztuki to żmudny, wieloletni i bardzo kosztowny proces. Wie o tym każdy, kto sztuką się bardziej lub mniej interesuje. O wiele łatwiej jest zbudować muzeum niż wypełnić je wartościowymi dziełami. Mamy na to dzisiaj przykłady w każdym niemal większym polskim mieście, gdzie powstają gigantyczne muzea złożone głównie z multimediów, bo oryginalnych, wartościowych artefaktów nie posiadają. Szpikuje się takie gmaszyska ekranami, projekcjami i replikami – i muzeum gotowe. Nie neguję bynajmniej potrzeby i takich placówek, bo działają nieraz znakomicie, jak choćby Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN w Warszawie. Podkreślić jeno pragnę znacząco trudniejszy proces tworzenia pierwszorzędnej kolekcji sztuki. Grażynie Kulczyk udało się to jak nikomu innemu w naszym kraju, a kiedy postanowiła swoje skarby udostępnić ludziom, wszyscy zatrzasnęli jej drzwi. Wszyscy, włącznie z tymi odpowiedzialnymi za kulturę i dziedzictwo narodowe. Żyjemy bowiem w kraju, w którym ministerstwo kultury wydaje sto milionów euro na kolekcję Czartoryskich, której i tak nie można wywieźć z Polski, a nie wpada na to, jak spowodować, by licząca pół tysiąca dzieł sztuki kolekcja Grażyny Kulczyk w Polsce nie tylko została, ale by ją w końcu udostępnić publiczności.
W tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zacząć oszczędzać, by do Szwajcarii się wybrać i Muzeum Susch na własne oczy zobaczyć. Trasa z Poznania może na przykład wyglądać tak: najpierw lecimy do Monachium, tam przesiadamy się w samolot do Zurichu, stamtąd jedziemy pociągiem do Davos i potem do Susch. Blisko, prosto i tanio, prawda?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.