Od wielu lat jestem bezwarunkowo zakochany w twórczości Księcia z Minneapolis, czyli Prince’a Rogersa Nelsona, w związku z czym ten felieton, związany z najnowszą reedycją jego trzech kultowych albumów oraz ich premierą w formie winylowej, będzie oczywiście nieobiektywny.
Wszystkich, którzy nie podzielają mojej psychofanowskiej atencji do Jego Wysokości uważam za – dyplomatycznie rzecz ujmując – niewrażliwych na dźwięki, żeby nie użyć bardziej dosadnego określenia. Prince oczarował mnie, o dziwo, dopiero w połowie lat 90. swoim niesamowitym talentem, ekscentrycznym, pełnym przepychu i przesady wizerunkiem, wirtuozerią instrumentalną i niespotykaną gracją w mieszaniu gatunków muzycznych, które tworzył i w których poruszał się ze swobodą mistrza. Nadrobiłem oczywiście od razu zaległości z początku kariery muzyka, moja miłość i szacunek do niego wzrosły jeszcze bardziej, i już wiernie śledziłem przez lata rozwój jego wielkiej kariery, aż do pamiętnego dnia 21 kwietnia 2016 roku. Wtedy to światowe media obiegła informacja o śmierci muzyka w jego posiadłości Paisley Park, będącej domem, studiem nagraniowym, ekscentrycznym królestwem i symbolem ogromnego ega tego geniusza muzyki.
Pamiętam, że zachowałem się wtedy jak rozhisteryzowany nastolatek: wiedziony impulsem otworzyłem okna mieszkania, wystawiłem głośniki na zewnątrz i na pełnym volumenie puściłem „Purple Rain”, nie bacząc na reakcje sąsiadów i przechodniów. Zadzwoniła do mnie przyjaciółka, dziennikarka, podobnie jak ja uznająca niepodzielny prymat Prince’a nad światem, oczywiście chwilę potem przyjechała i tak w zapamiętaniu słuchaliśmy i tańczyliśmy do Prince’a przez całą noc. Wynajdywaliśmy co dziwniejsze i oczywiście nieznane ogółowi nagrania, włącznie ze stricte jazzowymi i instrumentalnymi płytami („C- Note” i „N.E.W.S.” z 2003 roku) oraz tymi prekursorsko sprzedawanymi tylko przez internet, jak „Chocolate Invasion” i „The Slaughterhouse” z 2004 roku. Podczas tej upojnej muzycznie i nie tylko nocy przypomniałem sobie jedyny i symboliczny występ Prince’a w Polsce podczas Open’era 2011, kiedy to wreszcie dotarło do mnie, że żyję w normalnym i nowoczesnym kraju, gdzie stojąc w letnim błocie napawam się koncertem ubranego w złoty kombinezon ulubionego muzyka, dosłownie parę kilometrów od mojego rodzinnego domu. Przypomniałem sobie też incydent z niecnie zawłaszczoną przeze mnie od kolejnej przyjaciółki i fanki Księcia unikatową płytą „Exodus” z 1995 roku (Prince ukrywał się wtedy za nazwą swojego zespołu New Power Generation), której przez lata bezwstydnie i uparcie nie chciałem zwrócić – i do tej pory nie zwróciłem mimo wielokrotnych próśb i gróźb ze strony poszkodowanej.
Żeby wymienić powody, dla których Prince jest jedną z najważniejszych postaci w historii muzyki rozrywkowej, nie starczyłoby przestrzeni w internecie. W żołnierskich słowach więc: autor kilkudziesięciu studyjnych, koncertowych i internetowych płyt, z których co najmniej pięć to kamienie milowe muzycznego show-biznesu: „Purple Rain” (1984), „Parade” (1986), „Graffiti Bridge” (1990), „Diamonds and Pearls” (1991), „The Rainbow Children” (2001). Zdobywca największych prestiżowych nagród muzycznych i Oscara. Ekscentryk, narcyz i oryginał. Kameleon, który z muzycznego i zafascynowanego seksem i kobietami promiskuity przeobraża się w „skromnego” świadka Jehowy. Bojownik skutecznie walczący przez lata z gigantem fonograficznym o niezależność artystyczną, promotor i odkrywca wielu talentów, szczególnie płci żeńskiej, rewolucjonista muzyczny w niepowtarzalny sposób mieszający ze sobą soul, funk, rock, blues, pop i jazz. I oczywiście piekielnie zdolny multiinstrumentalista i wokalista.
Żal za nieznaną i nienapisaną muzyką Prince’a zaczął ostatnio być osładzany choćby kameralną płytą „Piano & A Microphone 1983”, będącą zapisem domowej sesji z 1983 roku, zawierającą szkice i improwizacje jego przyszłych wielkich przebojów. Takich płyt będzie więcej, bo archiwum jest nieprzebrane, a pogłoski donoszą o 1000 godzin nagrań (!). Na razie fani na całym świecie mogą cieszyć się historycznym porozumieniem zawartym między The Prince Estate and Legacy Recordings a Sony Music Entertainment i ogłoszeniem wznowienia katalogu Prince’a (premiera 8 lutego 2019 roku), gdzie na pierwszy ogień idą kultowe „Musicology” z 2004 roku, „3121” (2006), oraz „Planet Earth” z 2007 roku. To z wielu powodów ważne w dyskografii Księcia albumy, które ponownie windują go na szczyt, po fusion jazzowych obsesjach („Rainbow Children”, 2001), i które rewolucjonizują dystrybucję płyt, wyznaczając jej zupełnie nowe trendy.
„Musicology” – do imentu funkowo-soulowa, absolutnie „oldschoolowa”, z powalającym utworem tytułowym – przyniosła artyście dwie nagrody Grammy i pokryła się w Stanach podwójną platyną. Nowością marketingową było pionierskie dołączanie albumu za darmo do biletu na trasie koncertowej Musicology Life4ever. Hedonistyczna i taneczna „3121”, z udziałem między innymi Maceo Parkera, Candy Dulfer i Sheili E., tytułem nawiązująca do adresu Prince’a w Los Angeles, gdzie odbyło się wiele legendarnych imprez, była jego pierwszym w karierze albumem, który zadebiutował na szczycie listy Billboard 200, przynosząc takie hity jak „Black Sweat”, „Lolita” czy „Get On the Boat”. Ostatnia z wznawianej trójki, rockandrollowa „Planet Earth”, na której powróciły legendarne współpracowniczki Prince’a z początków kariery, czyli Wendy and Lisa, oraz kumple z New Power Generaton Michael Bland i Sonny T., to również jedyny w swoim rodzaju jak na tamte czasy eksperyment z dystrybucją albumu. 15 lipca 2007 roku „Planet Earth” została dołączona w Wielkiej Brytanii i Irlandii za darmo do gazety „Mail on Sunday”, poprzedzając londyńską rezydencję Prince’a w London O 2 Arena, gdzie przez 21 dni z rzędu wyprzedał wszystkie koncerty na 20 000 osób każdy! Że o statuetce Grammy dla piosenki „Future Baby Mama” z tej płyty już nie wspomnę.
Odsłuchując po raz kolejny z ekscytacją wznowione premierowo na fioletowych winylach płyty Mistrza, przypominam sceptykom, że Prince to nie tylko „Kiss”, „Boys and Girls”, „Little Red Corvette”, „Sexy MF”, „Purple Rain”. To ocean dźwięków będący wzorcem z Sèvres dla współczesnych gatunków muzyki rozrywkowej. W swojej twórczości wyprzedził świat o co najmniej dwie dekady, który to świat gonił go potem bardzo długo. Dzięki udostępnionym od niedawna wszystkim teledyskom Prince’a możemy śledzić teraz także naocznie ten niezwykle sensualny, seksualny, często wizualnie pretensjonalny i egzaltowany świat człowieka, który na zawsze pozostanie symbolem muzycznego geniuszu, niesłychanej płodności i konsekwencji artystycznej wizji. Miał rację Książę, śpiewając megalomańsko i buńczucznie w utworze otwierającym płytę z 1992 roku, mającą zamiast tytułu tylko słynny Love Symbol: My name is Prince and I am funky, my name is Prince, the one and only, bo to po prostu niezaprzeczalny fakt.
A swoją drogą ciekawe, kiedy (oby jak najszybciej) zostanie nakręcony film biograficzny na temat jego życia i twórczości. Choć może lepszy byłby serial, bo materiał przecież ogromny i ekscytujący. Aktor lub muzyk, który z sukcesem zagra Prince’a, ma zapewnione wszelkie nagrody i uznanie świata, choć to wyzwanie jedyne w swoim rodzaju. Kogo typuję? Może José James, może Rami Malek. Gael García Bernal czy jednak André 3000? Ale pomysłem godnym Prince’a jest to, by zagrała go kobieta, jak np. jego wielka admiratorka i następczyni Janelle Monáe, ewentualnie Zoë Kravitz. Na reżysera wyznaczam oczywiście Spike’a Lee i już się nie mogę doczekać produkcji, której piszący te słowa czuje się pomysłodawcą i ojcem chrzestnym.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.