Oskar Sadowski zaczynał jako asystent Krystiana Lupy. Inscenizował Witkacego i Różewicza, Słowackiego i de Sade’a. W czasie jednego z najważniejszych społecznych protestów ostatnich lat – Strajku Kobiet – reżyserował „Dziady na Mickiewicza” – wywrotowy, polityczny performance w oknie Szklanego Domu na warszawskim Żoliborzu. Teraz wraz z grupą artystek i artystów przygotował inspirowany renesansową poezją erotyczną i „Pieśnią słoneczną” św. Franciszka koncert performatywny do muzyki cenionego kompozytora współczesnego Tomasza Prasquala. Po prawykonaniu w katowickiej NOSPR, prezentowane w Kolonii i Berlinie „Canti Lussuriosi e Seriosi” zachwyciły niemiecką publiczność. W rozmowie z Vogue.pl Oskar Sadowski opowiada o sztuce, która prowokuje ważne rozmowy, o intymności i artystycznych marzeniach.
Z jednej strony radykalne, polityczne inscenizacje klasyki, z drugiej – zmysłowa, renesansowa poezja miłosna. O czym jest twój teatr?
W moich dotychczasowych projektach starałem się przemycić elementy opery, zawsze fascynowała mnie ta forma sztuki. Pierwszą rzeczą, jaką robiłem, było „120 dni Sodomy” w Teatrze Polskim we Wrocławiu w 2014 r. i temat seksualności, cielesności wciąż pozostaje mi bliski. Tomasz Prasqual, który zaprosił mnie do „Canti Lussuriosi e Seriosi” (Śpiewy lubieżne i poważne), zbudował libretto na erotykach Pietra Aretina oraz „Pieśni słonecznej” św. Franciszka z Asyżu. A że moim marzeniem jest stworzenie współczesnej opery na podstawie „120 dni Sodomy”, pomyślałem, że będzie to doskonały prolog do tego projektu.
Ostatecznie wzbogaciliśmy libretto o teksty Tomka i moje, a także fragment z de Sade’a. Dla mnie punktem wyjściowym była myśl o sytuacji instalacji performatywnej. Zastanawiałem się, jak wyjść z formy typowego mieszczańskiego koncertu, jak rozbić tę konwencję. Stąd performerzy – Julia Adamczyk, Maciej Grubich, Ola Rudnicka i Krzysztof Zarzycki, którzy tę strukturę w nieoczekiwany sposób rozrywają. Wszystko zaczyna się od klasycznego koncertu, który z każdą minutą zmienia się w sytuację performatywną. Poprzez słowo, choreografię swego rodzaju żywych rzeźb koncert zmienia się w opowieść o relacjach, modelach miłości. O tym, jak zmieniają się w naszych relacjach hierarchie. Dla nas wszystkich to bardzo osobiste, intymne.
Opera, koncert performatywny, przedstawienie – jakbyś zdefiniował efekt waszej pracy?
Bardzo trudno jest zdefiniować efekt naszej pracy. Jest w tym dziele mocna warstwa performatywna, jest wspaniała, mocna warstwa muzyczna. Jedna z drugiej wynika i jedna drugą komentuje. Trochę jak klepsydra, która z czasem przesypuje ciężar z warstwy koncertowej w warstwę teatralną.
Tomek nie chce nazywać tego operą, choć w gruncie rzeczy „Canti Lussuriosi e Seriosi” spełnia wszystkie kryteria gatunkowe i muzyczne współczesnej opery. Jest tu akcja sceniczna, są arie czy dialogi śpiewane. Myślę, że z powodzeniem można by to nasze przedstawienie rozbudować do formy operowej. Najtrafniejszym określeniem jest chyba koncert performatywny.
Można też nazwać „Canti…” spektaklem. A to dla mnie ważne, bo chciałbym dotrzeć z tym projektem do szerszej publiczności. Zachęcić do przyjścia, do obejrzenia i wysłuchania „Canti…” także widzów związanych z teatrem, także eksperymentalnym, a nie tylko publiczność koncertową, miłośników muzyki poważnej, z którymi mieliśmy okazję spotkać się do tej pory.
Jak tę eksperymentalną formę odebrała konserwatywna, koncertowa publiczność?
Dotychczas pokazaliśmy „Canti Lussuriosi e Seriosi” trzykrotnie – w Katowicach, Berlinie oraz Kolonii. Szalenie interesujące było obserwowanie różnic w odbiorze. W polskim prawykonaniu nie było nagości, pokazaliśmy nieco „lżejszą” wersję przedstawienia, ale emocje wzbudziło już to, że performerzy wstali z krzeseł w trakcie koncertu.
Po czym wylądowaliśmy w Kolonii we wspaniałej przestrzeni – gotyckim kościele św. Piotra, w którym ochrzczono Rubensa, i tutaj już mieliśmy wprowadzić nagość, cielesność. Od początku oczywiste było, że to przestrzeń sacrum, a tekst prócz renesansowej poezji składa się z „Pieśni słonecznej” św. Franciszka, więc ta nagość nie ma w sobie absolutnie nic obscenicznego, wręcz przeciwnie, chodzi nam o wrażliwość, akceptację ciała, bliskości, o to, żeby pokonywać jakiś głęboko zakorzeniony, narodowy, polityczny wstyd. A jednak gdzieś tlił się niepokój, lęk o reakcję. Zwłaszcza kiedy na jednej z prób z performerami niespodziewanie zjawił się proboszcz tamtejszej parafii. W jednej ze scen Maciej Grubich wraz z Olą Rudnickątworzą coś w rodzaju nagich, żywych rzeźb, badając granice napięć między dwojgiem ludzi. Wykonują te figury na ołtarzu autorstwa rzeźbiarza Eduarda Chillidy z lat 60. składającym się z trzech krzyży, pomiędzy którymi znajduje się przestrzeń, miejsce na światło. Po koncercie ksiądz Stefan powiedział, że zrobiliśmy coś niesamowitego. Że ołtarz jest miejscem dla ciała Chrystusa, przestrzeń między krzyżami jest miejscem dla Ducha Świętego, który jest miłością, a my wypełniliśmy ją właśnie miłością. Że zobaczył w tym stworzenie świata, Adama i Ewę. Ten zachwyt katolickiego księdza, zderzony z naszymi obawami i lękami, uzmysłowił nam, jak wiele jeszcze przed nami pracy i jak bardzo wciąż potrzebna jest w Polsce rozmowa o seksualności, bliskości, ciele. Chcemy taką rozmowę sprowokować.
Reżyserowałeś na dużych scenach dramatycznych, w sieci i na żoliborskim balkonie. Koncert performatywny okazał się mniejszym czy większym wyzwaniem?
To była chyba najbardziej stresująca praca w moim życiu. Myślę, że trudniejsza niż chociażby reżyserowanie opery, bo przed prawykonaniem właściwie nie miałem prób reżyserskich. Muzyka Tomka jest niesamowicie precyzyjna, to skomplikowany, wspaniały, współczesny utwór. Struktura koncertu w pewnym momencie pęka i równolegle, płynnie rozwija się część performatywna. Nie ma tu klasycznego podziału na sceny. Utwór był świeży, nie mieliśmy więc możliwości oswojenia go. To był szalenie skomplikowany proces. Przy kolejnych pokazach było nieco łatwiej, dysponowaliśmy już nagraniem z Katowic. Mogliśmy próbować bez orkiestry, co dało nam czas na szukanie nowych rozwiązań.
Generalnie było więc o wiele trudniej niż w teatrze. Ale dało mi to wielką radość i inspirację. Kiedy zobaczyłem, jak połączenie muzyki, teatru i opery zagrało w kościele w Kolonii, poczułem zadowolenie ze swojej pracy, jakiego chyba nigdy wcześniej nie doświadczyłem.
Zdaję sobie sprawę, że to trudne produkcyjnie i kosztowne w eksploatacji przedsięwzięcie, ale chciałbym, żebyśmy dotarli z nim do jak największej liczby odbiorców. Udało mi się spełnić jedno z moich artystycznych marzeń. Dla mnie ważne jest w teatrze budowanie wspólnoty. W tym projekcie miałem okazję tworzyć z ludźmi, z którymi pracuję od lat. Opowieść o bliskości, to intymne artystyczne spotkanie, mogło się wydarzyć dlatego, że znamy się i ufamy sobie.
*
T. Prasqual „Canti Lussuriosi e Seriosi”, utwór na podwójną orkiestrę, dwie solistki (Joanna Freszel & Marta Wryk) i 5 performerów: Julia Adamczyk, Maciej Grubich, Krzysztof Zarzycki, Ola Rudnicka, Wiktoria Kruszczyńska. Reżyseria: Oskar Sadowski. Produkcja: Tomasz Prasqual.
Oskar Sadowski – reżyser, współpracował m.in. z Teatrem Polskim we Wrocławiu, Teatrem Polskim w Podziemiu, TR Warszawa, Teatrem Studio w Warszawie czy z platformą Player.pl, gdzie można zobaczyć „Balladynę” Juliusza Słowackiego w jego reżyserii. Laureat nagrody głównej O!lśnienie Onetu 2021 za performance „Dziady na Mickiewicza”.
Treść dostępna dla osób pełnoletnich
Czy masz ukończone 18 lub więcej lat?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.