Kiedy w 2011 młodzi galerzyści robili pierwszy Warsaw Gallery Weekend, odgrażali się, że Warszawa stanie się nowym Berlinem. Wtedy te zapowiedzi brzmiały jak żart, który był dobry, bo bezczelny. Czternaście edycji później nikt się z WGW nie śmieje. Organizatorzy przedstawiają go jako „Największy festiwal sztuki współczesnej w Europie Środkowo-Wschodniej” – i nie jest to tanie promo-zaklęcie – pisze Stach Szabłowski w relacji dla Vogue.pl.
42 wystawy w 38 galeriach otwarte pod szyldem WGW to wierzchołek potężnej góry sztuki, która wyrosła w Warszawie pod koniec września. Równolegle w mieście odbywał się Fringe, festiwal niezależnych przestrzeni wystawienniczych, artist-run spaces i offowych galerii. To alternatywa dla WGW, które staje się coraz bardziej ekskluzywne i establishmentowe, ale konkurencja odbywa się w przyjaznej atmosferze. Wszak w piątek i sobotę obydwa projekty bawiły się zgodnie na wspólnych after-party, najpierw w Zamku Ujazdowskim, a potem w Komunie Warszawa, bo w galeryjnym weekendzie biorą też udział instytucje publiczne. Gdyby dodać do siebie wszystko, co wydarzyło się między 26 a 29 września w Warszawie, wyszłoby grubo ponad 100 wystaw, nie licząc performansów, dyskusji i projekcji.
Zbilansowana artystyczna dieta
Czasy, kiedy WGW można było skonsumować w całości, należą zatem do przeszłości. Teraz to raczej propozycja w stylu Eat as much as you can, ale też ćwiczenie ze sztuki wyboru, bo przecież zjeść wszystkiego nie tylko się nie da, lecz także byłoby niezdrowo.
Ja wybieram wycieczkę do Pawilonu Bliska. Wbrew nazwie leży on daleko, na topograficznych peryferiach WGW. To nie jest zgentryfikowane Śródmieście, w którym ulokowała się większość stołecznych galerii, tylko blokowisko na praskim Kamionku; niewiele zmieniło się tu od czasów PRL. Pawilon zaś jest przeszklonym, posklepowym lokalem, w którym w czasie weekendu galeryjnego gościło Łęctwo. Twórca i kurator tej poznańskiej galerii Przemek Sowiński pokazał zbiorówkę pod tytułem „Blisko ciemności 2”. Filmowe skojarzenia są nieprzypadkowe i zamierzone; inspiracją dla wystawy był horror „Near dark” z 1987 roku. Reżyserka Kathryn Bigelow nie podbiła wówczas tym filmem świata, ale dziś ma on status kultowy. To opowieść o wampirach, ale nie do końca chodzi w niej o ssanie krwi. To raczej rzecz o pięknie i mroku młodości, o dojrzewaniu, wilczym apetycie na życie i igraniu ze śmiercią – świetnie pasująca do nastroju naszych czasów. Sowiński przetłumaczył ten klimat na język ekspozycji. Razem z tuzinem młodych osób artystycznych zrobił wystawę, która jest trochę jak body-horror: potworna i brzydka w pociągający sposób, zmysłowa i niepokojąca – a do tego głęboko romantyczna.
W sobotę Fundacja Sztuki Polskiej ING ogłosiła laureatów WGW. Jedną nagrodę specjalną dostały Karolina Balcer i Michalina Kacperak za wystawę „Auć” w Jednostce. Drugą – właśnie Łęctwo, za „Blisko ciemności 2”. Brawo jury – czujny werdykt.
Mocna reprezentacja przyjezdnych
W ostatnich edycjach, zwłaszcza od czasu pandemii, WGW zdawało się dryfować w konserwatywnym kierunku, którego wyrazem były malarskie solówki wypełnione fantastycznymi figuratywnymi obrazami, zgłaszającymi pretensje do tradycji surrealistycznej, ale tak naprawdę niebezpiecznie zbliżającymi się do poetyki kart do Dixita. W tym roku też zdarzyło się kilka takich wystaw – nie zapominamy, że WGW jest imprezą komercyjną – ale z drugiej strony w programie zmieściło się kilka doskonale wykuratorowanych projektów zbiorowych, które, jak „Blisko ciemności 2”, proponowały coś więcej. To właśnie te przedsięwzięcia znalazły się wśród najciekawszych rzeczy, które obejrzałem na WGW. Świetnie wypadła krakowska Fundacja Galerii Piana z urządzonym w międzynarodowym składzie pokazem „An Itch You Can't Scratch”. Ta wystawa – wyglądająca jak teren archeologicznych wykopalisk skrzyżowany z geologicznym laboratorium – najpierw cieszyła oko, by za chwilę dostarczyć przyjemności również głowie, odsłaniając przed dociekliwym odbiorcą kolejne warstwy znaczeń i wciągających narracji.
Równie gęste były propozycje Krupa Gallery z Wrocławia, która przypuściła zmasowany szturm na stolicę, pokazując dwie duże, obudowane wydarzeniami towarzyszącymi zbiorowe wystawy: kuratorowany przez Natalię Barczyńską projekt „I Am in Cloud-Storage Hell” oraz „Are You that Body?”, który zrobiła Katarzyna Piskorz we współpracy z fundacją Art Project Revolution. Szczególnie ten drugi pokaz, w którym osoby artystyczne z Polski, Białorusi i Ukrainy badały relacje między rzeczywistością polityczną i społeczną a indywidualnym doświadczeniem cielesnym, poruszył mnie do głębi. Na wystawie ani razu nie padło słowo „wojna”, nikt też nie uprawiał prostej publicystyki, a jednak nie było wątpliwości, że wykraczamy poza artystyczną bańkę i znajdujemy się w obliczu sztuki, która w subtelny, ale bezkompromisowy sposób potrafi dotknąć rzeczywistości.
Klasycy nie składają broni
Na WGW głośno wybrzmiały więc głosy młodych osób artystycznych i wystawców, którzy przyjechali spoza Warszawy, ale nie znaczy to, że mocne stołeczne galerie składają broń, a klasycy i klasyczki idą na emeryturę. Na pewno nie robią tego Olaf Brzeski i Aneta Grzeszykowska, których pokazuje żywa legenda galeryjnej sceny, Raster – oboje są klasą samą dla siebie. I całe szczęście, że ich wystawy można oglądać również po zakończeniu WGW.
Podobnie jest z projektem Joanny Rajkowskiej w Lokalu_30. To właśnie ta wystawa dostała nagrodę główną Fundacji ING – i znów trudno nie zgodzić się z werdyktem. Wystawa zbudowana jest wokół lalkowego filmu „Ślepowrony”, który artystka zrealizowała z Robertem Yerachmielem Snidermanem. W Lokalu_30 możemy zobaczyć kolaże Rajkowskiej, niesamowite marionetki, a także scenografie i rekwizyty; na końcu zaś również sam film. To opowieść, w której zaciera się granica między przeszłością i teraźniejszością, ludźmi i zwierzętami, katami i ofiarami; rzecz o traumie, ranieniu się, ale także o leczeniu ran, białej magii, szukaniu dróg prowadzących poza zaklęty krąg przemocy.
WGW to impreza, na której łatwo nabawić się ostrego FOMO; takie wystawy jak Rajkowskiej stanowią na ten syndrom skuteczny lek, zmieniają spojrzenie na rzeczywistość, przypominają o rzeczach naprawdę ważnych. Ci, na których taka odtrutka nie zadziałała, zawsze mieli w odwodzie Crash Club. Ten projekt pojawia się w czasie WGW już po raz drugi; w zeszłym roku narobił sporo szumu, w tym był hitem. Czym właściwie jest Crash Club? Cała rzecz właśnie w tym, że nie da się go jednoznacznie zdefiniować. Ideę przywiózł do Warszawy młody szwajcarski artysta i kurator Philip Ortelli, który mówi: „Chciałem skurczyć mapę WGW i Fringe do jednej fizycznej przestrzeni, w której wszystko się spotka. Albo wręcz – zderzy się”. To nie są słowa rzucone na wiatr; Szwajcar oraz współpracujący z nim Mikołaj Beczek, zaprosili zaprosili do swojego „Klubu zderzeń” wszystkie galerie z WGW, ale również te uczestniczące we Fringe, a także osoby artystyczne, które nie biorą udziału w żadnym z tych projektów. Na miejsce zderzenia wybrał kamienicę przy Alejach Ujazdowskich 22. To neogotycka perła warszawskiej architektury projektu Piusa Dziekońskiego, która przechodzi właśnie deweloperską rewitalizację. Kiedy ten proces się skończy, budynek będzie podręcznikowym przykładem gentryfikacji, ale na razie dolne piętra kamienicy są luksusowym pustostanem w środku miasta. Na czas WGW Ortelli wypełnił go po brzegi sztuką, ale też performensami, projekcjami i, przede wszystkim, ludźmi, bo do Crash Club waliły tłumy. W jakimś sensie ten projekt – hybryda wystawy totalnej z imprezą i wydarzeniem towarzyskim – stanowi alegorię WGW, choć formalnie nie należał nawet do oficjalnego programu weekendu. Crash Club był punkowy i jednocześnie prowokacyjnie snobistyczny; sztuki pokazano na nim za dużo, by dało się ją obejrzeć, a przecież nie mieliśmy dosyć – i chcemy więcej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.