Jedni uważają go za megalomana i hochsztaplera potrafiącego upłynnić na rynku sztuki szkaradne buble. Dla drugich jest błyskotliwym demaskatorem absurdów współczesnej rzeczywistości. Obie strony mają rację, bo Jeff Koons to artysta-celebryta, który pod płaszczykiem kiczu bada granicę między powagą a banałem.
Gdyby Jeff Koons postanowił wydać autobiografię, mógłby bezkarnie zatytułować ją: „Od pucybuta do milionera”. Strona po stronie opisywałby, jak ziścił się jego amerykański sen. Oto młody chłopak wyrywa się z małego miasta w Pensylwanii, by podążać śladem swojego idola – Salvadora Dalego. Po ukończeniu studiów malarskich w Chicago ni stąd, ni zowąd trafia na nowojorską Wall Street, gdzie jako makler wnika w towarzystwo wielkiej finansjery. Łącząc artystyczne wykształcenie z talentem do interesów, tworzy dzieła sztuki, które elektryzują krytyków, marszandów i kolekcjonerów. „Michał Anioł naszych czasów”, „król kiczu”, „wyrachowany biznesmen uzurpujący sobie dobry gust”, „wielki innowator” – chociaż skrajnie, mówią o nim wszyscy. Akcja ostatniego rozdziału rozgrywa się w 2019 roku w domu aukcyjnym Christie’s, gdzie rzeźba „Rabbit” Koonsa zostaje sprzedana za astronomiczną sumę 91,1 mln dolarów, stając się jednym z najdroższych dzieł żyjącego artysty.
Metafizyka balonowego królika Jeffa Koonsa
Kolorowe kwiatki rosnące na lustrach, zwisający z sufitu czerwony homar-ponton, lśniące króliczki, wielkie serca przewiązane złotą wstążką i tulące się misie – to zaledwie kilka przykładów kampowej ikonografii Koonsa. Domowe sprzęty, dziecięce zabawki, kosztowne gadżety i tandetne bibeloty urastają do rangi olbrzymich rzeźb z brązu, porcelany lub dmuchanej stali, wypolerowanej na wysoki połysk. Metalowy pudel ważący kilka ton sprawia wrażenie lekkiego balonu, a kopiec zabarwionego aluminium przypomina plastelinę. O tych rozkosznie infantylnych, jarmarcznych pracach Amerykanin wypowiada się z powagą godną kaznodziei: – Sztuka jest bardzo metafizyczną aktywnością. To coś, co wzbogaca parametry twojego życia, to możliwości istnienia. Jego mowa-trawa pełna jest refleksji na temat wolności, mistyki, afirmacji. Wiecznie uśmiechnięty artysta roztacza wokół swojej twórczości (i siebie) aurę, której trudno się oprzeć. Wielu jednak pozostaje odpornych na jego czar. Krytyk Robert Hughes pisał o Koonsie: „Daje on to samo szemrane zapewnienie, ten wstrętny bełkot o transcendencji w sztuce, które serwują wystylizowani ewangeliści sprzedający działki na bagnach Florydy”.
O tym, że jedna z dróg do sławy wiedzie przez skandal i prowokację, Koons wiedział już od debiutu w latach 80. Głośnym echem odbiło się jego małżeństwo, a w końcu rozwód z Iloną Staller, znaną jako Cicciolina – węgiersko-włoską gwiazdą porno. Wspólnie stworzyli „Made in Heaven” – cykl obrazów, rzeźb oraz billboardów przedstawiających artystę i aktorkę w erotycznych pozach na tle landszaftów. Dosadne, obsceniczne ujęcia sprawdzały, gdzie kończy się sztuka, a zaczyna pornografia. Testowały estetyczne upodobania i ludzką pruderyjność. Ale dla Koonsa były czymś bardziej uduchowionym. – Jesteśmy Adamem i Ewą współczesności – tłumaczył.
Amerykanin często nawiązywał do sfery sacrum i to w typowy dla siebie sposób. W 1988 roku zmienił wizerunek Jana Chrzciciela z płótna Leonarda da Vinci w porcelanową rzeźbę, wciskając w ramiona świętego pociesznego prosiaka. Kiedy indziej o małym kocie wyglądającym ze skarpety przypiętej klamerkami między dwoma kwiatami mówił, że jest nową wersją krucyfiksu („Cat on a Clothesline”, 1994–2001). „Jeff Koons wydaje ostatnie żałosne tchnienie samouwielbienia i pogoni za sensacją, które charakteryzowały to, co najgorsze w latach 80.” – pisał Michael Kimmelman dla „New York Timesa”.
Sztuka neo-pop z taśmy montażowej
Pracownia Koonsa, ulokowana przy 10th Avenue w sercu Manhattanu, w niczym nie przypomina tradycyjnego artystycznego studia. To istna wytwórnia, w której zatrudnionych jest kilkadziesiąt osób przy lakierniczych aerografach, szlifierkach oraz wielkich rusztowaniach zamiast sztalug. Każdy ma swoje obowiązki. Jedni z zegarmistrzowską precyzją malują hiperrealistyczne obrazy w tęczowych kolorach. Inni barwią i polerują metalowe rzeźby. Dzieła sztuki powstają tam taśmowo, a całą produkcję nadzoruje artysta-fabrykant. Studio Koonsa przywodzi na myśl Fabrykę Andy’ego Warhola – artysty, do którego jest najczęściej porównywany. Podobieństwa między nimi znaleźć można także w ich twórczości. Koonsowe piłki do koszykówki w akwarium, portrety komiksowego Hulka czy odkurzacze w podświetlanych gablotach to ekwiwalenty Warholowskich puszek zupy Campbell’s lub pudeł proszku Brillo. Obaj ulegli fascynacji popkulturą, sławą, seksem, pieniędzmi. Ich fantazje są odzwierciedleniem pragnień mas: żądzy sukcesu, wiecznej zabawy i zmysłowych uniesień.
Zestawiając go z Warholem, krytycy pisali o Koonsie jako o twórcy nowego pop-artu (neo-pop), gdzie miejsce Marilyn Monroe i coca-coli zajmują ikony końca XX i początku XXI wieku. Wystarczy wspomnieć pozłacaną rzeźbę „Michael Jackson and Bubbles” (1988) ukazującą króla muzyki pop w towarzystwie ulubionego szympansa lub okładkę albumu „Artpop” Lady Gagi. Status celebryty, jakim cieszy się artysta, wzmacniają jego liczne współprace z gwiazdami i luksusowymi markami. W 2017 roku Koons zaprojektował dla Louis Vuitton serię torebek, drukując na nich „pożyczone” reprodukcje dzieł Tycjana, Rubensa, Fragonarda czy van Gogha. Specjalnie dla Jaya-Z artysta stworzył scenografię koncertową w formie 12-metrowego dmuchanego pudla. Pomalował karoserię BMW i wyposażył butelkę szampana Dom Perignon w rzeźbiarską oprawę. Każdy kolejny projekt przynosi mu coraz większy rozgłos, pieniądze, a także nowe grono wielbicieli i przeciwników.
Nie wszystkie kontrowersje, jakie Koons wywołuje, kończą się dla niego pomyślnie
Artyście kilkukrotnie przychodziło odpowiadać przed sądem na oskarżenia o plagiat. W 1992 roku stworzył rzeźbę na podstawie zdjęcia Arta Rogersa. Rok później nielegalnie wykorzystał wizerunek psa Odie z kreskówki „Garfield”. Z kolejnymi pozwami przeciw niemu wystąpili fotografowie Jean-François Bauret i Franck Davidovici, a także producent ginu Gordon’s. Za przegrane sprawy Koons musiał słono zapłacić. Jego główna linia obrony prowadziła do świata sztuki, a dokładnie – sztuki zawłaszczania (appropriation art), polegającej na kopiowaniu i modyfikowaniu dzieł innych twórców w celu nadania im odmiennego znaczenia niż pierwotne. Nie jest to praktyka nowa. Swoją twórczość oparli na niej choćby Sturtevant czy Banksy. Koons nie zawsze jednak zmieniał sens „gotowców”, lecz używał ich jako dóbr powszechnych kultury popularnej. Ale nawet pies Odie ma swoje prawa (autorskie).
„Fuck you Jeff Koons” – grzmiał jeden z transparentów podczas oficjalnego odsłonięcia w Paryżu nowej rzeźby Amerykanina. Na postumencie nieopodal Musée d’Art Moderne de la Ville de Paris stanęła wysoka na 12 metrów dłoń z pękiem napompowanych tulipanów. Tym monumentalnym pomnikiem artysta zamierzał uczcić pamięć ofiar zamachów terrorystycznych, do jakich doszło w stolicy Francji w 2015 roku. Nie wszystkich Francuzów ucieszył ów „dar”, zwłaszcza że za jego realizację mieli zapłacić z własnej kieszeni. Bukiet kolorowych kwiatów kosztował podatników 3,5 mln euro, a za sprawą anatomicznych skojarzeń został ochrzczony „odbytami na łodygach”.
Koons pełen sprzeczności
Jeffa Koonsa przedstawia się albo jako przedsiębiorcę o artystycznej duszy, albo artystę ze smykałką do biznesu. Tak naprawdę Amerykanin jest jednym i drugim. Pomimo renomy trickstera co roku figuruje on w rankingach najbardziej wpływowych postaci świata sztuki, a jego prace trafiają do najważniejszych muzeów (m.in. Guggenheim, Tate Gallery, MoMA). Przede wszystkim talent Koonsa polega na zmyślnym manipulowaniu rywalizującymi ze sobą kolekcjonerami, którzy chcąc wyprzedzić konkurentów i zamanifestować swoją oryginalność, nie patrzą na ceny. A te są równie nadmuchane jak dzieła Koonsa. Rzeźby lśniące niczym klejnoty i wycyzelowane w najdrobniejszym detalu obrazy to towary luksusowe, nawet jeśli ukazują jelenie na rykowisku. Artysta demaskuje tym samym absurdalność nie tylko rynku sztuki, gdzie krezusi wydają miliony na plastikowe kotki, lecz całej współczesnej rzeczywistości, w której wszechobecne reklamy napędzają kult posiadania. Poprzez rubasznie kampową estetykę wyolbrzymia banalność i przaśność codzienności. Wydobywa esencję ludzkich zachcianek, popędów i marzeń – również tych własnych.
Gdyby biografię Jeffa Koonsa spisał nie on sam, lecz historycy sztuki, krytycy, galerzyści, kolekcjonerzy i gwiazdy rozrywki, byłaby ona zbitką skrajnych, bez wątpienia barwnych, pełnych sprzeczności opinii. Główny bohater to bowiem – jak trafnie ujął Jerry Saltz z magazynu „New York” – „skomplikowany, dziwaczny, ekscytujący, odmienny i irytujący artysta”. Kolorowe błyskotki dla bogaczy, gwiazdorstwo, skandale z brukowców, inteligentne manewry na aukcjach sztuki, miłość kolekcjonerów, zażenowanie krytyków, sądowe potyczki i czerwone dywany – wszystko to składa się na wciągającą lekturę. Znając skłonność Koonsa do zaskakiwania, jej kolejne rozdziały właśnie się piszą.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.