Reżyserzy chętnie widzą w niej dziewczynę z innej epoki, ale ona, choć niedzisiejsza w swojej etyce pracy, śmiało patrzy w przyszłość. – Człowiek może się rozwijać tylko wtedy, gdy robi coś wbrew sobie – mówi aktorka, dla której „Legiony”, megaprodukcja Dariusza Gajewskiego, będą trampoliną do sławy.
– Kręciłam ten film dwa lata. Przepracowałam emocje, które towarzyszyły tej pracy. Teraz zostało mi tylko wybrać sukienkę na premierę i świętować z całą ekipą. To, ile ludzi zobaczy film i zacznie mnie rozpoznawać, nie zmieni przecież mnie samej. Nadal będę tą samą Wiktorią w okularach i pidżamie – przekonuje mnie Wolańska swoim charakterystycznym głosem, który w dzieciństwie przyprawiał ją o kompleksy.
Na cały boks
– Nie znosiłam słuchać swoich nagrań. Wydawało mi się, że brzmię najgorzej ze wszystkich. Wbrew moim uwarunkowaniom zdałam do szkoły muzycznej, gdzie studiowałam muzykę klasyczną i ćwiczyłam śpiew operowy. Źle się tam jednak czułam, nabawiłam się jeszcze większych kompleksów – wspomina.
Dopiero na trzecim roku Akademii Teatralnej na warsztatach z podkładania głosu poznała reżyserów dubbingu, którzy przekonali ją, że dysponuje mocnym narzędziem. Zadebiutowała w „Piratach z Karaibów”, a potem szybko dostała główną rolę w „Autach 3”. Ostatnio można ją było usłyszeć jako Michelle w „Spider-Man: Daleko od domu”. Najczęściej jednak pojawia się w grach wideo. Żartuje, że to poletko pasujące do jej temperamentu.
– Wchodzę do studia nagraniowego i zaczynam kląć i drzeć się tak, że po godzinie mam zdarte gardło. To dobry sposób na wyrzucenie z siebie złości – śmieje się. Wiktoria zaznacza, że na co dzień jest raczej spokojna, nie przeklina prawie wcale. Nawet gdy trenuje… boks, na który się zdecydowała, gdy joga okazała się niewystarczająca, żeby spożytkować jej energię.
– Gdy poznałam Sebastiana, mojego trenera, który jest byłym żołnierzem i prywatnym ochroniarzem, od razu poczułam, że trafiłam w dobre ręce. On nokautuje mnie niemal na każdym z treningów. Wciągnęłam się tak bardzo, że trenujemy również elementy innych sztuk walki. Efekty widzę po kondycji – zapewnia.
Teraz fascynują ją boks i praca głosem, wcześniej – weterynaria, tłumaczenie książek, dietetyka, psychologia i polonistyka. Zgłębiała je, nie myśląc w ogóle o aktorstwie. Do szkoły zdecydowała się zdawać głównie dlatego, że chciała robić zbyt wiele rzeczy naraz, a jako aktorka nie musiałaby się ograniczać, tylko jednego dnia stawać się rozmiłowaną w książkach polonistką, a następnego panią weterynarz bohatersko ratującą zwierzątka przed śmiercią. Dziś wie, że najlepsze dla doskonalenia warsztatu są właśnie rozległe pasje i ciekawość świata.
– W liceum kochałam czytać Herberta, który pisał do młodych ludzi, żeby nie postanawiali zostawać poetami, tylko uczyli się matematyki, historii i fizyki, bo to te doświadczenia zrobią z nich poetów. Ja tak podchodzę do aktorstwa – tłumaczy.
Mysz ze zdartym kolanem
Papiery złożyła na krakowską PWST, ale mama ją przekonała, żeby spróbowała swoich sił także na Akademii Teatralnej w Warszawie, do której Wiktoria nie chciała wyjeżdżać z obawy przed samotnością. Gdy składała papiery, spotkała jednak dwie koleżanki – Justynę Kowalską i Weronikę Humaj. Na egzaminie ruchowym tak bardzo nie szły im gwiazdy i rytmiczne powtórzenia, że przez cały czas się z siebie śmiały. Dystans pozwolił im zaliczyć zadanie.
Gdy Wolańska pojawiła się już w pojedynkę na egzaminie końcowym, Marcin Perchuć, członek komisji, poprosił ją, żeby recytując tekst z „Chłopów”, grała mysz. Tarzała się po parkiecie w tę i z powrotem. W pewnym momencie profesor zasugerował jej, żeby poszła do łazienki, bo ma całą nogę we krwi. Tak bardzo zaangażowała się w rolę, że nawet nie poczuła, jak zdziera skórę z kolana. Profesora, który pobiegł za nią, zapytała tylko, czy może drugą część egzaminu zacząć chwilę później, bo musi zaprać wyjściową sukienkę. Gdy wróciła, Perchuć kazał jej mówić do Anny Seniuk, jak fatalnie poszedł jej egzamin, językiem Michała Witkowskiego. Dwa dni później Seniuk była już jej opiekunką roku.
W stolicy zamieszkała z Justyną i Weroniką, które też się dostały. Razem stworzyły trio outsiderek z Krakowa. Chciały iść przez szkołę swoim tempem, dlatego jako jedne z nielicznych odmówiły udziału w fuksówce. Otrzęsiny zintegrowały kolegów, je zostawiły nieco z boku. Ale Wolańska nie żałuje, że zaczęła w taki sposób, bo dzięki temu mogła działać na swoich warunkach. Profesorów słuchała jednak pilnie, bo w życiu wyznaje zasadę, że żeby z kimś się nie zgodzić, najpierw trzeba poznać jego zdanie i je zrozumieć.
Wyróżnianie się na tle innych było zresztą od dawna jej cechą rozpoznawczą. Gdy koledzy i koleżanki w gimnazjum podążali za sezonowymi modami, ona uparcie nosiła kaszkiet z dwudziestolecia. Dokuczali jej, że chce zorganizować kolejne powstanie, ale ona pozostawała wierna swojemu stylowi, który odkryła, gdy w wieku 13 lat przeczytała „Przeminęło z wiatrem” Margaret Mitchell.
– To była dla mnie inicjacja. Przeżyłam tę lekturę bardzo mocno. Od niej zaczął się mój romans z kanonem. Siostry mojej mamy podsuwały mi kolejne lektury z tamtego okresu, przy których one same zalewały się łzami, więc i ja sięgałam po „Nędzników” Hugo czy „Annę Kareninę” Tołstoja. Lektury zbiegły się z kształtowaniem mojego stylu ubierania się, na co miało też wpływ zainteresowanie rodziców antykami. Oni przygarniali meble, które inni ludzie wyrzucali – wspomina.
Wtedy kochała belle époque, później zatęskniła za latami 60. Dziś nie ma wątpliwości, że najlepiej jej we współczesności. Ale kino i telewizja chętnie widzą w niej dziewczynę z przeszłości. Gdy wygrała casting do „Legionów”, reżyser Dariusz Gajewski zalecił jej, żeby sama znalazła kostium dla swojej bohaterki.
– Przesiedziałam kilka dni na Pintereście, gdzie oglądałam kolejne stroje dziewczyn z tamtego okresu. Wreszcie natrafiłam na takie, które jak ulał pasowało do Oli. Zaniosłam zdjęcie do kostiumografek i zaczęło się szaleństwo. Chociaż to był prosty kostium złożony z sukienki, marynarki i kołnierzyka, okazało się, że odcień wstążki trzeba konsultować nawet z operatorem, żeby pasował kolorystycznie do oprawy wizualnej. Pamiętam, jak przyszłam na przymiarki, a tam ta sama wstążka w ośmiu odcieniach granatu. Każdą musiałam przetestować – mówi.
Byle mnie obrzydzili
W przeszłości osadzona jest także akcja serialu Bodo Koxa „Ludzie i bogowie”, który zobaczymy wiosną w TVP. Wolańska gra siostrę głównego bohatera żyjącą w czasie II wojny światowej. Śmieje się, że takie bohaterki dostaje po prababci, żonie wojskowego. – Bliżej mi do vintage’u, choć chciałabym zagrać też współczesną dresiarę – podsumowuje.
Wzmożony okres pracy na planach spowodował, że nie mogła oddać się w pełni działalności teatralnej. Choć miała etat w Narodowym, teraz gra tam w gościnnych przedstawieniach, co bardzo sobie ceni ze względu na tak ważną dla niej niezależność. Jednak gdyby nie wypadek na próbie, prawdopodobnie w ogóle nie trafiłaby do „Legionów”.
– Byłam w ferworze przygotowań do „Opowieści zimowej” w reżyserii Marcina Hycnara. Na pięć dni przed premierą uszkodziłam sobie nogę, gdy skakałam ze sceny. Moja kostka wylądowała na brzegu materaca. Byłam zwolniona z dalszych prób, miałam się kurować, żeby zregenerować się do premiery. Wtedy zadzwonił mój agent z propozycją castingu. Odmówiłam, bo nie wyobrażałam sobie, że ktoś z teatru dowie się, że na zwolnieniu idę się starać o rolę w innej produkcji. Agent jednak napierał, więc incognito poszłam i wygrałam ten casting. A wszystko właśnie z powodu tej uszkodzonej kostki! – śmieje się.
Rola Oli wymagała od niej fizycznej metamorfozy. Przede wszystkim musiała zmienić fryzurę, bo akcja dzieje się akurat w momencie, kiedy kobiety zaczynają ścinać włosy i nosić spodnie. U fryzjerki siedziała pięć godzin. Przyznaje, że kiedy zobaczyła się po tym czasie, spostrzegła, że zmieniła jej się cała twarz.
Ucieszyła się, bo aktorki, które najbardziej ceni, to Nicole Kidman, Charlize Theron i Patricia Arquette. Wszystkie dla roli są gotowe na daleko idącą przemianę. Są w stanie nawet się oszpecić, jeśli tylko dzięki temu zbliżą się do swoich bohaterek. Wolańska podkreśla, że dla niej fenomen aktorstwa opiera się na tym, że może stać się osobą, którą nie może być na co dzień.
– Już w moim dyplomie aktorskim grałam transwestytę, który wychodził z domu z przetłuszczonymi włosami i brudnymi rękami. Cieszę się, że mogłam bez konsekwencji też się w ten sposób pokazać widzom. Ciekawi mnie, jak to jest być kimś innym, kto funkcjonuje zupełnie odmiennie ode mnie. Nie mam kompleksów na punkcie mojego wyglądu, dlatego nie potrzebuję podkreślać urody. Przeciwnie, chcę wydobywać brzydotę, bo każdy z nas ma w sobie jej element. Jako aktorka muszę umieć go znaleźć – mówi poważnie.
A że widzowie zobaczą ją w mniej korzystnym świetle? Tym nie przejmuje się wcale. Przez lata pracowała jako modelka, więc z zachwytami nad swoją urodą zdążyła się już oswoić. Bliskość aparatu skutecznie oswoiła ją też z kamerą. – Teraz najszczęśliwsza jestem, jak mnie obrzydzają. Człowiek może się rozwijać tylko wtedy, kiedy robi coś przeciwko sobie – mówi, jak zwykle idąc pod prąd obowiązującej wśród młodych aktorek tendencji.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.