„Prąd”, drugi solowy album Natalii Przybysz, ukazał się w 2014 roku. Dekadę później artystka powróciła do utworów „Miód” i „Nazywam się niebo”, by tchnąć w nie nowe życie. Przy okazji opowiedziała nam o poszukiwaniu własnego głosu, relacji z kobiecością i odzyskanym czasie.
Czy pamiętasz, co robiłaś w dniu premiery „Prądu”?
Dzień zaczęłam od kilku wywiadów, a potem wróciłam do domu. Moja córka miała wtedy cztery lata, a syn – niespełna rok. Pamiętam, że w międzyczasie udało mi się wymknąć na szybkie zakupy i sprezentowałam sobie kolorowe sneakersy, które bardzo mi się podobały. Cieszyłam się z premiery nowej płyty, ale byłam podekscytowana i przerażona zarazem.
Dlaczego?
Wszystkie utwory do tego albumu powstały w procesie terapii albo równolegle do niej, dlatego były znacznie bardziej osobiste niż moje wcześniejsze teksty. Rok wcześniej wydałam szaloną zupełnie płytę „Kozmic Blues” z piosenkami Janis Joplin i tylko jedną autorską piosenką – „Niebieski”. W „Prądzie” zdecydowałam się odsłonić. To wciąż mój najbardziej ekstrawertyczny album.
Jakie emocje towarzyszyły ci w powrocie do tych utworów?
Bardzo się cieszę, że mogłam nagrać rework „Miodu” i „Nazywam się niebo” wraz z moim zespołem. Wtedy partnerowali mi Filip Jurczyszyn na basie i Hubert Zemler na perkusji, a teraz mam Kubę Staruszkiewicza i Pata Stawińskiego. Jestem wdzięczna za tamte wspólne lata, a w obecnym składzie wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za współprodukcje.
No i w końcu nie mam kataru. W tamtym czasie często chorowałam, dlatego na płycie strasznie „nosuję” [czyli śpiewa przez nos – przyp. aut.]. Wtedy razem z producentem Jurkiem Zagórskim szukaliśmy usprawiedliwienia u Boba Dylana, który uczynił z nosowania swój znak rozpoznawczy. Kiedy jednak nadarzyła się okazja, żeby wrócić do tego materiału i nagrać go raz jeszcze, tym razem bez kataru, nie wahałam się ani chwili.
„Nazywam się niebo” to utwór, który wydaje się zajmować szczególne miejsce w sercach twoich słuchaczy.
Z przyjemnością wróciłam do tej piosenki, bo mimo upływu lat wciąż jest aktualna. „Nazywam się niebo” kojarzy mi się z potężnym, pradawnym zaklęciem, które pozwala na moment się zatrzymać. Sprawdzić, kim jestem, jak się czuję i czy wciąż nazywam się niebo. Tytuł piosenki wymyśliła moja córeczka. Bardzo mnie to wtedy poruszyło.
Miałam przyjemność poznać wiele osobistych historii moich słuchaczy, którzy wracali do „Nazywam się niebo” w przełomowych momentach swojego życia. Myślę, że to piękne.
„Prąd” to również album, który szczególnie rezonuje z innymi artystami. Jak myślisz, dlaczego?
James Blake pisał ostatnio o nienaturalności show-biznesu, który zmusza introwertycznych z natury artystów do ekstrawertycznego życia. Tymczasem oni sami, zamiast w media społecznościowe, woleliby zagłębiać się w tajniki swojej sztuki. Podobny sentyment pobrzmiewa w „Prądzie”. Sama jestem raczej introwertyczką, która miewa „odpały”, takie jak „Miód”. To album o zbieraniu się na odwagę. To historia przełomów jak te, które zachodzą w terapii. To opowieść o tej milczącej osobie, która niespodziewanie zabiera głos.
Ten album jest zresztą również o uwolnionym głosie. Udało mi się tego dokonać dzięki wehikułowi Janis Joplin. Jej piosenki dotykają bardzo trudnych emocji. Początkowo ciężko mi było tego słuchać. Wszystko mnie bolało. Wtedy z pomocą przyszła mi Aretha Franklin. Poprzez jej muzykę udało mi się dosięgnąć Janis. Odważyłam się dotknąć tych nagich części siebie. Echa tego doświadczenia słychać w „Prądzie”, na którym śpiewam momentami niemal granicznie. Nie usłyszysz tam wygładzonych dźwięków z poprzednich albumów.
Moja relacja z głosem stale ewoluuje. Z każdym albumem dowiaduję się o nim i o sobie czegoś nowego. Mój najnowszy album „Tam” nagrałam na wyspie Hydra w Grecji. Czułam się tam tak bezpiecznie, że pozwoliłam sobie śpiewać delikatnie. Co nie znaczy słabo. W tej subtelności jest moc i głębia. Poczucie osadzenia.
Na płycie wiele uwagi poświęcasz kobiecości.
„Prąd” stał się dla mnie pretekstem do zmierzenia się z moją kobiecością. Gdy zaczęłam pisać, balansowałam na krawędzi androginiczności. Ucieczka w męskość była moją strategią obronną. Nie czułam się komfortowo w roli kobiety. W drugim procesie terapii, ponad dekadę później, w końcu znalazłam odpowiedź, jak to się stało, że zapomniałam o moich piersiach [o czym artystka śpiewa w utworze „Miód” – przyp. aut.]. W okresie dorastania miałam problem z wyłonieniem się jako dziewczyna. Później długo unikałam tego tematu, bo miałam dość społecznych oczekiwań stawianych kobietom. W geście spóźnionego buntu zgoliłam głowę na wzór tybetańskich mnichów. Przez pewien czas nazywałam się też Natu. Dziś czuję się pewniej w moim kobiecym ciele. Czuję nawet pokusę, żeby z nim poeksperymentować. Zapisać się na zajęcia taneczne, nosić obcasy, pokołysać biodrami.
Czy to także zasługa upływu czasu?
W tym roku skończyłam 40 lat i podobam się sobie bardziej niż kiedykolwiek. Potrafię się zatrzymać i cieszyć się życiem. Czuję się też dużo lepiej. W końcu nie miewam migren, które zawdzięczałam niewyspaniu, stresowi i adrenalinie. Wtedy nie rozumiałam swojego organizmu, nie umiałam go słuchać. Teraz, gdy dzieci podrosły, mam więcej czasu dla siebie, choć wciąż uczę się być obecna. W końcu nastolatkowie nie potrzebują już może tyle opieki, ale wciąż wymagają uwagi.
Jak wykorzystujesz ten odzyskany czas?
Zainspirowana Małgorzatą Szumowską zaczęłam pływać. Długo bałam się wody, ale w końcu oswoiłam swoje lęki. Pływanie okazało się najlepszym sposobem na pozbycie się trudnych emocji i zmęczenia. To także świetny sposób na kontakt z oddechem, podobnie jak joga. Moim psem z głową w dół jest dziś kraul. Na dodatek pływanie świetnie wpływa na śpiewanie i na odwrót.
Lubię też przesiadywać na dywanie z moimi psami – Zuzą i Bobo. To prawdziwi mistrzowie immersji z dywanem. Potrafią wypoczywać jak nikt inny.
Co znajdziemy dziś w twojej szafie?
Na scenie lubię mieć totalną swobodę, dlatego najlepiej czuję się w oversize’owych garniturach i boso. Na moją codzienną garderobę składają się przede wszystkim kimona vintage. Moje ulubione to te z kolekcji Hawrot i używane z Japonii. Oprócz tego mam kilka marynarek, luźne jeansy i ulubione klapki. Najbardziej ekstrawaganckim dodatkiem w mojej szafie jest cekinowy komplet ze spódnicą od MMC. Nazywam go „miliony monet”.
Z czym chciałabyś zostawić swoich słuchaczy?
Z uziemiającymi głosami Dagadany w reworku „Nazywam się niebo”. To piosenka, która żyje własnym życiem, jest śpiewana przez wiele różnych głosów. W tej wersji szczególnie wybrzmiewa jej słowiańskość, bliskość z ziemią, górą, rzekami i poprzednimi pokoleniami kobiet, które ucieleśnia babciny chór. Gdy Dana śpiewa finałowe „słońce”, zawsze się wzruszam i mam ochotę zawołać: chwała Ukrainie!
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.