Natasza Parzymies znalazła się w Variety Young Hollywood Up Next Impact List, corocznym zestawieniu utytułowanych artystów poniżej 25. roku życia. Serial „Kontrola” stworzony przez absolwentkę Warszawskiej Szkoły Filmowej doczekał się czterech sezonów na platformie Player.pl i Discovery+. – Chcę robić rzeczy, które zmieniają świat. Każdy walczy po swojemu. Ja twórczością walczę o lepszą rzeczywistość – mówi reżyserka.
Jak się czujesz?
Zmęczona. I chyba spełniona. To wszystko tak szybko się działo, że chyba nadal dopiero to do mnie dociera, ale wróciłam naładowana pozytywną energią.
To tak dla porządku, powiedz tylko, skąd wzięła się „Kontrola”?
Miałam po prostu złamane serce. Po jednym z moich pierwszych rozstań stwierdziłam, że opowiem tę historię – czasami mnie przeraża, że byłam w stanie tak bardzo się obnażyć. Podjęłam próbę zrozumienia, co poszło nie tak w tamtej relacji.
To było rozstanie z dziewczyną.
Tak. „Kontrola” to krótka opowieść o uczuciu dwóch dziewczyn na przestrzeni lat i tym, jak one względem siebie zmieniają się w tym uczuciu. To historia o dorastaniu do tego, by być gotowym na miłość.
Wróćmy do Los Angeles. Jak to wszystko wyglądało tam na miejscu?
To był rodzaj gali, taka impreza na dachu jednego z wieżowców, ale nie to było najważniejsze – choć widok na miasto był wspaniały – najważniejszy był adres: Sunset Boulevard. Wzruszyłam się, bo kocham ten film.
Sunset Boulevard to ulica ikona w Hollywood. Film o tym samym tytule to klasyk. Czarna komedia z 1950 r., w reżyserii Billy’ego Wildera – historia bankruta, który chowa się przed swoim wierzycielem w rezydencji dawnej gwiazdy kina niemego. Na prośbę chcącej odzyskać sławę kobiety pomaga jej ukończyć scenariusz filmowy. Wszystko się zgadza: Hollywood, kino, gwiazdy i Natasza Parzymies. Mocne wejście.
(śmiech) No nie do końca, bo wchodziłyśmy po białym, a nie czerwonym dywanie (śmiech). Wchodziłyśmy, bo byłam tam z moją amerykańską agentką i Kasią Kieli, szefową Warner Bros. Discovery w Polsce.
Wśród wyróżnionych znaleźli się także znana z serialu „Euforia” aktorka Maude Apatow, aktorka, wokalistka i córka Willa Smitha Willow Smith, aktorka Olivia DeJonge, znana m.in. z „Elvisa” Baza Luhrmanna, czy obsada czwartego sezonu „Stranger Things”.
Nie da się ukryć, było to przyjemne doświadczenie. Poznawaliśmy się z innymi wybrańcami z listy, gadaliśmy, piliśmy drinki, w międzyczasie na scenie odbyła się część oficjalna. Nagrodzono osoby, które znalazły się na czterech okładkach „Variety” promujących to wydarzenie. Moimi ziomkami okazała się para scenarzystów z Nowego Jorku, z którymi spędziłam większą część wieczoru. I to było bardzo cool, że wszyscy się poznaliśmy i potencjalnie możemy kiedyś wspólnie pracować. W dodatku ten dach (śmiech).
Hollywood da się lubić?
Wyglądało to dokładnie tak samo, jak wszystkie tego typu imprezy w Polsce. Różnica tylko polegała na tym, że były na niej obecne osoby, które znałam z filmów i seriali amerykańskich. Odbierając zaproszenie od organizatorów, nie wiedziałam, kto jeszcze na tej liście się znajduje. Tego dnia rano poszłam do pralni z garniturem, żeby go trochę odświeżyć przed galą. Wracając, szukałam tego wydania „Variety”, ale nigdzie go nie było. Jedząc śniadanie w hotelu, nagle patrzę: jest! Wtedy uświadamiasz sobie, jaki świat jest mały, bo okazuje się, że znalazłaś się na tej samej liście z tymi wszystkimi osobami. Na imprezie była m.in. obsada serialu „Życie seksualne studentek”, który nie jest może zbyt wybitny, ale ja byłam tym podekscytowana. To był moment fanki we mnie: „Jezu! Uwielbiam was!”. Pogadałyśmy sobie i to było ekscytujące, szczególnie dlatego, że pracując jakiś czas temu nad potencjalnym projektem na rynek amerykański, zastanawiałam się, czy jednej z tych dziewczyn nie obsadzić. I nagle widzimy się na tym dachu, i ten dystans bardzo się skrócił.
Powiesz coś więcej o tym projekcie czy zwyczajnie nie możesz?
Mam plany na długą przyszłość tutaj w Polsce i na tym się koncentruję. W Stanach od kilku miesięcy reprezentuje mnie agencja APA, która zapoznaje mnie z producentami i pomaga wystartować z projektami za oceanem.
„Nie mam parcia na tzw. debiut fabularny, bo widzę, że w Polsce wszyscy trzymają się takiej ścieżki. A ja bym wolała pójść trochę inną drogą. Zobaczymy, jak się to potoczy”, to twoje słowa sprzed paru lat. Coś się zmieniło?
Nigdy nie miałam parcia, że trzeba skończyć szkołę i zrobić debiut kinowy. Dla mnie nie ma różnicy, czy wejdę na 30 dni zdjęciowych na plan „Kontroli” dla Playera, czy wejdę na 20 dni zdjęciowych filmu kinowego. Doświadczenie jest podobne i nauka, którą wyciągam z tego, jest praktycznie taka sama. W Polsce skala debiutu jest sztucznie pompowana. Widać to najlepiej na festiwalu „Młodzi i Film” w Koszalinie, który absolutnie kocham. Paradoks polega na tym, że trafiają się tam w konkursie reżyserzy, którzy są świetnie rozpoznawalni na rynku, bo robili bardzo dobre seriale. I nagle facet po pięćdziesiątce z ugruntowaną pozycją w środowisku pojawia się jako debiutant. W dodatku mówi się przy tej okazji: „wielki debiut”, a to jest po prostu debiut fabularny, więc raczej to o to chodzi. Nie chcę wpaść w tę pętlę. Tak, oczywiście, rozwijam debiut kinowy i mam nadzieję, że wkrótce będzie już można więcej o nim powiedzieć.
Myślisz, że kiedyś tak się stanie, że nie będziemy czytać przy opisach takich produkcji, jak „Kontrola”: „serial lesbijski”, „serial o parze lesbijek” czy „kontrowersyjna produkcja”?
Mam taką nadzieję, bo nie ukrywam, że mnie zawsze mrozi, jak „Kontrola” jest nazywana serialem lesbijskim. Nie lubię łatek. Teoretycznie to są tzw. fajne nagłówki, bo przyciągają i podpowiadają widzom, z czym będą się mierzyć. Wierzę, że to się zmieni i nie będzie tych łatek. Mój serial jest o uniwersalnych sprawach, takich jak miłość, związek, rodzina, odpowiedzialność, marzenia. A takie szufladkowanie bardzo to zamyka i upraszcza.
Chodzi przecież o nic innego, jak wyrównywanie szans i reprezentację osób, które do tej pory były w produkcjach serialowych i kinowych pomijane. Pod twoją nieobecność rozpętała się w Polsce burza po wywiadzie, którego udzielił wrocławskiemu radiu RAM Bogusław Linda przy okazji Festiwalu „Nowe Horyzonty” i retrospektywie filmów Agnieszki Holland. Linda nie przebierając w słowach, zakwestionował tzw. parytety w oscarowej stawce i plan standardów Amerykańskiej Akademii Filmowej, które m.in. mówią o tym, że w produkcjach filmowych mają być odzwierciedlone wątki skupiające się np. na mniejszościach rasowych czy seksualnych. Twoi ziomkowie wyróżnieni przez „Variety” to fantastyczna reprezentacja tych postulatów. Co o tym wyrównywaniu szans sądzisz?
Temat reprezentacji na ekranie jest jakimś odwiecznym problemem, wzbudza wielkie dyskusje. Uważam, że reprezentacja jest kluczowa dla osób, które dzisiaj, tu i teraz oglądają te filmy. To jest bardzo ważne. Poprawność polityczna czasami jest śmieszna, szczególnie jak jest robiona pod Excela, źle i w złych, naciąganych produkcjach. Jednak duża część filmów i seriali zrobiona jest z pomysłem i z sercem, a postaci reprezentujące jakąkolwiek mniejszość są bohaterami z krwi i kości, o których stanowią ich działania i akcja filmu. I to działa. Osoby, które nigdy nie były mniejszością i nie wychowywały się z tym stygmatem „inny”, mają czasami problem ze zrozumieniem tego, dlaczego ta reprezentacja jest tak bardzo potrzebna. Nie jest winą tych osób, że to kwestionują. Po prostu od zawsze widzieli siebie na ekranie i jest to dla nich normą. Ja zawsze podaję przykład „Gwiezdnych wojen”, które całe życie oglądałam, i ten moment, kiedy pierwszy raz pojawiła się dziewczyna Jedi. Nie rozumiałam, dlaczego są tylko chłopaki z mieczami świetlnymi. I kiedy ona się pojawiła, złapała za miecz i została w końcu tym rycerzem Jedi, to ja płakałam w kinie. Tak to cię dotyka. To jest niekontrolowana reakcja mózgu. Jak zobaczysz siebie na ekranie i poczujesz, że nie jesteś sam ze swoimi problemami, że jesteś reprezentowany. I możesz być, kim chcesz. Nawet rycerzem Jedi. To jest ważne, że teraz jest taki moment, że aż za bardzo się staramy z reprezentacją na ekranie, żeby za 10, 15 lat wreszcie było normalniej.
I to również z tych powodów stworzyłaś postać pierwszej osoby transpłciowej w polskim serialu? Gra ją zresztą osoba trans Anu Czerwiński. Miałaś postać Franka od początku w głowie czy pomysł pojawił się wraz z rozwojem dramaturgicznym serii?
Dla mnie rola społeczna tego serialu jest praktycznie na równi z tą dramaturgiczną, fabularną. Obiecałam sobie, że zrobimy coś, czego jeszcze nie było, że pojawi się postać transpłciowa. I od razu wiedziałam, że będą święta, będzie Wigilia, i że fajnie byłoby mieć wątek, który tak bardzo kontrastuje z miłością dziewczyn. No i mamy Franka i Werę – dwójkę ludzi, która chce dokładnie tego samego od siebie i nie komplikuje swojego związku. Po prostu ze sobą są i cieszą się sobą. Bardzo szybko pojawił się pomysł ich ślubu. Ten ślub trochę zaprzecza wszystkiemu, w czym jesteśmy wychowani. Coś tak tradycyjnego, jak polskie wesele, a my dajemy temu queerową interpretację. Choćby to, że oni razem rzucają tym wiankiem, a nie tylko panna młoda. To było inspirujące, świeże. I bardzo się to ludziom podobało.
W jakimś sensie robisz rewolucję obyczajową. Jak się z tym czujesz?
Chcę robić rzeczy, które zmieniają świat, w mniejszym lub w większym stopniu. Nie jestem wielką aktywistką. Każdy walczy po swojemu. Ja walczę o lepszy świat swoją twórczością i czuję, że to jest takie pole, na którym mogę jak najwięcej zasiać. To jest kraj dla wszystkich, to jest nasz kraj, a nie tylko wybranej grupy osób. Więc fajnie, żeby takie projekty, jak „Kontrola”, powstawały.
A ty, jako człowiek, nie jako artysta, czego dowiedziałaś się o sobie po zakończeniu pracy nad serialem „Kontrola”?
Chyba upewniłam się w tym, że miłość jest największą wartością dla mnie. I też bardzo mi się spodobało, jak dojrzałam w tym, czym ona jest i jak ona wygląda. No i chyba tego, że uwierzyłam w siebie, bo to jest serial, który powstawał mocno ze mnie. Gdy tak bardzo się obnażysz, a to się spotka z tak czułym przyjęciem, to daje wiarę w siebie. I poczucie, że jesteś we właściwym miejscu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.