„Nie!”, nowy film Jordana Peele’a, twórcy głośnych „Uciekaj!” i „To my”, podzielił nawet najwierniejszych fanów reżysera. Wydaje się, że taki był jego cel – skłonić widzów do dyskusji o współczesnym kinie. Ten film trzeba zobaczyć.
Zdanie „Jordan Peele umiejętnie gra z konwencją (tu wstawić gatunek filmowy)” jest już popkulturową kliszą. Trudno jednak go nie użyć, bo naprawę jest to znak rozpoznawczy reżysera. Peele raz za razem zaskakuje widzów nieszablonowym podejściem do kina. Jego debiutanckie „Uciekaj!”, historia czarnoskórego chłopaka, który idzie z wizytą do domu białej partnerki, zostało z miejsca okrzyknięte jednym z najlepszych filmów dekady. Spory o to, jak zaklasyfikować tę produkcję (czy to horror, thriller, czarna komedia, manifest, społeczny pamflet, a może wszystko naraz) oraz jaki był jej przekaz, trwają do dziś. Podobną, jeśli nie gorętszą dyskusję wzbudził drugi film reżysera „To my”, w którym główni bohaterowie muszą stawić czoła swoim demonicznym sobowtórom. Obie produkcje zapewniły Peele’owi tytuł jednego z najciekawszych twórców współczesnego kina. Nic więc dziwnego, że oczekiwania wobec jego nowego filmu były ogromne.
Reżyser zrobił film na własnych zasadach. „Nie!” podzieliło nawet jego najwierniejszych fanów. Jednak nawet ci, którzy wyszli z kina niezadowoleni, przekonują innych, że muszą zobaczyć ten film. „To nie tylko kino, to doświadczenie”, piszą w internecie widzowie z obu stron barykady.
„Nie!” Jordana Peele’a to kino autorskie
Od kiedy zapowiedziano, że Jordan Peele pracuje nad trzecim filmem, wiadomo było, że jego premiera będzie nie lada wydarzeniem. Gdy ujawniono, że „Nie!” trafi to kin latem 2022 roku, tytuł natychmiast znalazł się na listach najbardziej wyczekiwanych produkcji tego roku. Fabuła do ostatniej chwili pozostała owiana tajemnicą. Nawet zwiastun filmu został zmontowany tak, by, na przekór znanej z Netfliksa tendencji do robienia trailerów-spoilerów, nie ujawniać zbyt wiele. Dzięki temu widz nie tracił nic z kinowego doświadczenia. Peele był osobiście zaangażowany w proces montażu zwiastuna, podobnie jak i w promocję i produkcję filmu. „Peele reprezentuje nową generację kina autorskiego, w którym reżyser nie jest tylko wydającą polecenia gwiazdą z megafonem. To człowiek zaangażowany w każdy etap projektu”, pisali krytycy.
„Nie!” śledzi losy OJ i Em Haywoodów. Rodzeństwo niedawno pochowało ojca, który zginął w wypadku. W spadku otrzymali stadninę koni tresowanych na potrzeby branży filmowej. Kolejne niepowodzenia zmuszają OJ do sprzedania zwierząt do pobliskiego parku rozrywki, prowadzonego przez byłego dziecięcego gwiazdora, Ricky’ego „Jupe” Parka. Gdy w okolicy dochodzi do serii niewyjaśnionych zdarzeń, rodzeństwo rozwiązuje tajemnicę, a następnie postanawia ją upublicznić, by zapobiec bankructwu rancza.
W kameralnej obsadzie znalazło się gwiazdorskie trio: Daniel Kaluuya, Keke Palmer i Steven Yeun. Na ekranie towarzyszą im znany z serialu „The OA” Brandon Perea, gwiazda „Euforii” Barbie Ferreira i Michael Wincott.
Dalsza część tekstu może zawierać spoilery.
„Nie!” Jordana Peele’a: Różne interpretacje
W „Nie!” Jordan Peele bierze na warsztat trzy gatunki filmowe – science fiction, horror i western. W filmie roi się od (mniej lub bardziej bezpośrednich) nawiązań do kina Johna Carpentera, Stevena Spielberga, Ridleya Scotta, Stanleya Kubricka czy Johna Forda. Mamy tu zarówno sceny żywcem wyjęte z „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”, „Szczęk”, „Lśnienia” i wielu innych kultowych tytułów. Jednym z zarzutów wobec produkcji jest to, że nadmiar wizualnych cytatów utrudnia odbiór fabuły. „Ten film bardziej przypomina łamigłówkę dla kinofilów niż pełnoprawną produkcję”, pisali niezadowoleni widzowie. Inni jednak zwracali uwagę, że reżyser sięga po znane motywy, by wydobyć z nich nowe znaczenia i sensy.
Choć w „Nie!” Peele dystansuje się od tematów społecznych, film już doczekał się wielu ciekawych interpretacji. Jedna z nich mówi, że to hołd dla ludzi zza kulis, bez których nie powstałby żaden film. To przede wszystkim dzięki pracy the crew – oświetleniowców, operatorów, makijażystów, kostiumografów, scenografów i wielu innych osób, których nazwisk nie znajdziemy na plakatach – tak ambitne projekty mogą stać się rzeczywistością. Stąd kamera filmująca kulisy produkcji, przy których pracują Haywoodowie, czy bluza OJ w finałowej scenie.
„Nie!” to również krytyka hollywoodzkiej maszyny filmowej, która niczym nawiedzające ranczo UFO pożera wszystko, co stanie na jej drodze, a następnie wypluwa, gdy nie jest już jej potrzebne. Inni widzą w filmie krytykę współczesnej obsesji do komodyfikacji traumy, dokumentowania krzywd i tragedii innych oraz ich bezkrytycznej konsumpcji na porządku dziennym. Uosobieniem tego podejścia jest pojawiający się niespodziewanie dziennikarz platformy plotkarskiej TMZ, prawdziwy szeryf show-biznesu.
Jeszcze inni czytają film Peele’a jako przestrogę przed naszym destrukcyjnym antropocentryzmem. W „Nie!” człowiek, najgroźniejszy drapieżnik planety, okazuje się niemal bezbronny wobec innych – zaniepokojonych koni, rozwścieczonego szympansa czy krwiożerczej istoty spoza układu słonecznego.
„Nie!” Jordana Peele’a: Najlepszy czy najgorszy?
Choć nowy film Peele’a ma skłaniać widzów do refleksji i dyskusji, nie brakuje tu czarnego humoru reżysera. „Nie!” to zarazem świetne studium współczesnej kultury i blockbusterowa porcja rozrywki. Reżyser umiejętnie łączy te z pozoru przeciwne wymiary w autorskie kino na światowym poziomie. Od początku do końca buduje napięcie, choć wydaje się, że odkrywa wszystkie karty już w pierwszym akcie. Udaje się zachować zdrowy dystans do statusu gwiazdy, a nawet z niej żartować (patrz nawiązania do „Króla Skorpiona”).
Dla jednych jest to najgorszy film reżysera, dla innych – jego najlepsza produkcja. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że Peele pozostaje wierny swojej wizji, a zarazem nie boi się eksperymentować. Oglądając „Nie!”, miałam wrażenie, że Peele’owi udało się osiągnąć coś, czego dawno nie widzieliśmy – zachęcić widzów portali streamingowych do wizyty w kinie i dyskusji o filmie, które będą się toczyć jeszcze na długo po napisach końcowych.
Myślę, że „Nie!” to film, który warto obejrzeć więcej niż raz. Najlepiej poprzedzić seans maratonem całego dorobku Peele’a, który może dodać tu wiele nowych kontekstów.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.