Norbert Bisky urodził się w Lipsku w 1970 roku i jest dziś jednym z najsłynniejszych niemieckich malarzy. Kim są chłopcy przechadzający się po jego obrazach?
Za dużo im zawdzięcza, żeby teraz podziękować, pokazać drzwi, ot tak wykasować z życiorysu. Zresztą to byłaby głupota, bez sensu, przecież ten temat to samograj i żelbetonowy fundament sukcesu Norberta Bisky’ego. Świat zainteresował się jego twórczością nie ze względu na jakąś wyjątkową technikę malowania – wystarczyła atrakcyjna tematyka. Chodzi o chłopców 18+, już bezpiecznych, bo pełnoletnich, ale jeszcze przez jakiś czas nie mężczyzn. Im dłużej trwa dojrzewanie, tym ładniej, ciekawiej – brutalne prawo natury. Chłopcy panoszą się po płótnach Norberta na prawach współautorów, brodząc po szyje w soczystych kolorach, czują się u siebie, zasłużyli na nasze zainteresowanie. Nie zdradzają najdrobniejszych oznak skrępowania, prędzej w drugą stronę: bardziej otwartym, szczerym i dosłownym być nie można, ani w sztuce, ani poza nią.
Nauka Berlina, piętno Bombaju
Norbert Bisky należy do tego uprzywilejowanego pokolenia, które poznało słodko-kwaśny smak socjalizmu, potem szybko liznęło gospodarki rynkowej i zaraz zaczęło pytać, czy w menu jest coś jeszcze, coś ciekawszego, może jakaś hybryda. Jako artysty nie interesują go jednak rówieśnicy, ale następne pokolenie, mniej przetrącone przez historię – podnieca go niewinność. Berlin, gdzie studiował malarstwo w latach 90., sugerował, że wszystko jest możliwe i za free, totalna wolność – proszę bardzo, lekka anarchia – już się robi.
Pierwsi chłopcy na płótnach to pół konsumenci, pół herosi: za dnia trwonią czas w centrach handlowych, nocami są tłumem w klubach techno, w ich ciałach gra muzyka nowej ery, podbija fizyczne piękno każdego mięśnia. Ale podglądanie dla czystej przyjemności szybko się przejada, w 2008 roku Norbert jest po raz pierwszy daleko od domu, w Bombaju, akurat w tych dniach, gdy terroryści robią jatkę w luksusowym hotelu The Taj Mahal. Celem są turyści z Zachodu, biała skóra, blond włosy, typ Norberta, który w Indiach zaczyna malować strach i panikę. Do pokazania negatywnych emocji chłopcy są mu absolutnie niepotrzebni, jeszcze nie wtedy. Wrócą, gdy trauma minie. Jeżeli terror można ze świadomości wykasować.
Chłopcy uwikłani w historię
Gdy Norbert był jeszcze dzieckiem NRD, ktoś z bliskich, dzień w dzień doświadczający rozkoszy Zachodu, podarował mu zestaw farb akwarelowych marki Schmincke, numer jeden na świecie, jakżeby inaczej. System zmienia się łatwiej niż nawyki, w zjednoczonej republice federalnej Bisky nadal maluje numerem jeden.
Można powiedzieć, że jest monotematyczny, chętnie wraca do dużych chłopców i młodych mężczyzn, ale po Bombaju jego bohaterowie są umoczeni, uwikłani w historię, przeszłość obciąża im ramiona i kartoteki. Na akwarelach chłopcy chodzą grupami, roznegliżowani lub w ogóle goli, skupieni na sobie oraz własnych przyjemnościach. Nurkują w skłębionych falach morza – sądząc po intensywności granatu to raczej północ Europy – wystawiają twarze do słońca, testują sprawność fizyczną, zwłaszcza siłę uścisku, bawią się też w doktora, specjalizacja: proktologia lub urologia. Fajnie, także dlatego, że jedne kompozycje są jak z antycznej Grecji, inne – jak z archiwum propagandy ZSRR lub Trzeciej Rzeszy. Niewinność szybko zaczyna się rozmywać, chłopcy potrafią przesadzić, bywają wobec siebie brutalni i podli, i to raptem kilka sekund po pocałunku, po złożeniu deklaracji dozgonnej przyjaźni i wierności. Czy można ufać człowiekowi, który funduje nam rozkosz, ból i upokorzenie w równych dawkach?
Malarstwo użyźnione fotografią
Jak tysiące malarzy, od czasu wynalezienia aparatu fotograficznego Bisky chętnie użyźnia swoją wyobraźnię zdjęciami. Wiernie przemalował spory fragment archiwum rodziny Brown, współzałożycieli koncernu ABB, a więc kwiatu burżuazji, skorzystał z okazji, jaką dawała mu wystawa „Fernwärme” (Centralne ogrzewanie) w Museum Langmatt w Baden w 2018 roku. Zdjęcia rzadko pokazują tylko prawdę o rodzinie, stąd czysto malarski aneks do „Fernwärme”, m.in. dwa obrazy pod nieukrywającym niczego tytułem „Conversion Therapy”, alegoria barbarzyńskich prób „prostowania”, zmuszania człowieka, by wyrzekł się siebie. Rok później, tuż przed uderzeniową falą covida, Bisky zdążył zrekonstruować ciążący mu coraz bardziej fragment świadomości – w dwóch galeriach naraz pokazał dopowiadające się historie Rant i Pompa pierwszą w Poczdamie, w willi zajmowanej kiedyś przez agentów Stasi, drugą w Berlinie, w ewangelickim kościele Matthäuskirche, gdzie jeszcze niedawno stał sobie mur dzielący świat na bardziej i mniej wolny.
Na tym etapie życia pamięć Bisky’ego wchłonęła, przetrawiła i zmodyfikowała tysiące zdjęć zamieszek ulicznych i imprez w klubach, wojen i igrzysk sportowych, kadry z filmów dokumentalnych produkcji NRD, RFN, USA. Także tym razem jego malarstwo zawłaszczyli młodzi-piękni, dumnie reprezentujący głównie aryjski typ urody: zdyscyplinowane żelem blond włosy, błękitne oczy, cera czysta jak mleko z Bawarii. Chłopcy są skorzy do zabawy, tyle że reguły gry wydoroślały: pistolety w rękach wyglądają na prawdziwe, płowy blondasek podgląda pluton egzekucyjny, pies jest przeszkolony przez człowieka w mundurze, gdy zajdzie potrzeba, rzuci się do gardła. Skąd takie motywy: z telewizji, z internetu czy to może jednak geny? Bo przecież ci modnie ubrani chłopcy mają rodziców i dziadków, którzy w pewnym momencie życia z entuzjazmem zasilili szeregi FDJ lub Hitlerjugend i jeżeli w ogóle marzyli o wolności, to raczej nie totalnej i absolutnej, inaczej rozumieli ważne sprawy.
Jednym obrazem Bisky zadaje 100 pytań, które dotyczą kilku pokoleń przed i po nim: czy to w porządku, że podoba nam się skompromitowany typ urody? Czy żołnierze w mundurach zbrodniarzy mają prawo być sexy? I kto jest bardziej niewinny: ten, kto nie odrobił lekcji historii, czy ten udający, że wszystko zapomniał?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.