Mówią o nim „Hamish Vogue”, ale Mr Bowles to więcej niż wysłannik Anny Wintour. Jego zbiory haute couture i prêt-à-porter uchodzą za jedne z najlepszych na świecie. Mieliśmy okazję część z nich obejrzeć, a przy okazji porozmawiać ze słynnym redaktorem i kolekcjonerem.
Mimo wszelkich przeciwwskazań latem w Paryżu odbyły się pokazy na przyszły sezon. Na widowni zabrakło redaktorek i redaktorów większości „Vogue’ów” – otrzymaliśmy odgórny nakaz, by dawać dobry przykład i nie podróżować. Ale Hamish Bowles, od 25 lat International Editor-at-Large amerykańskiego wydania, musiał w tym czasie pojawić się w Paryżu. Po wielomiesięcznym odroczeniu w muzeum Palais Galliera otwarto wystawę poświęconą życiu i twórczości Gabrielle Chanel. Wśród eksponatów znalazła się należąca do Bowlesa różowa koronkowa sukienka z 1936 roku. Jest on bowiem nie tylko redaktorem „Vogue’a” jeżdżącym po świecie i opisującym wszystko od najnowszych kolekcji po wille, pałace i zamki wpływowych przyjaciół, przy okazji pełniąc rolę ambasadora naszego tytułu, ale też, a może przede wszystkim, kolekcjonerem couture.
Brytyjski „Vogue” ogłosił go kilka lat temu The Greatest Fashion Collector in the World, ale kiedy rozmawiamy na zoomie, Hamish przypomina, że są przecież większe prywatne zbiory, w tym Azzedine’a Alaïi. Cóż, na mnie ponad cztery tysiące eksponatów robi wrażenie. Tak jak fakt, że zaczął je zbierać jako pięciolatek. Dostawał 50 pensów kieszonkowego i odkładał na wiktoriańskie pantofle albo portmonetki z lat 20. Z czasem wyostrzyło mu się oko i już jako dziesięciolatek polował na konkretne marki na aukcjach, ale wciąż stać go było na niewiele. Wspomina bolero od Balenciagi, które mu wtedy umknęło. Niedawno odnalazł je w sklepie vintage w Los Angeles. Brakowało metki, więc właściciel sklepu nie poznał się na skarbie i sprzedał za bezcen. Bowles nie potrzebuje metek, by rozpoznać, z czym ma do czynienia. – Klientki często usuwały metki, żeby przekraczając granice, nie płacić cła – tłumaczy. – Na szczęście wiem, jak wygląda wnętrze sukienki Diora czy Balmain. Wszystkie bardzo różnią się strukturą, techniką. Po tym je identyfikuję.
Często zna je ze zdjęć. Po latach spędzonych na wertowaniu magazynów o modzie ma dziś wiedzę dosłownie encyklopedyczną. A to pomaga mu nie tylko w identyfikowaniu ubrań, ale też związanych z nimi historii. Tak było w przypadku zdobytej na aukcji partii zestawów od Mainbocher (ta marka amerykańskiego projektanta aktywnego w Paryżu w latach 30. to absolutny konik Bowlesa, między innymi dlatego, że jej założyciel wcześniej był redaktorem francuskiego „Vogue’a”). Tożsamość pierwotnej właścicielki była ścisłą tajemnicą, ale Bowles wypatrzył w starym „Vogue’u” malusieńkie zdjęcie Glorii Vanderbilt ubranej w jeden z żakietów, który właśnie kupił. Gdy zaczął szukać, znalazł więcej zdjęć nowojorskiej damy i wytropił na nich pozostałe zdobycze.
Pytam, czy wspomniał o tym Glorii, w końcu się znali, ale nie.
Opowiada za to o jej przygodzie z innym bardzo cenionym przez niego projektantem, Charlesem Jamesem, niekwestionowanym mistrzem amerykańskiego krawiectwa. – Udała się do niego na miary do kostiumu. Czekała miesiącami, latami nawet, bo James ciągle uważał, że coś jest nie tak. Nigdy nie otrzymała zamówienia. Nie dowiedziała się, jak to jest nosić jego kreację, ale za to jaki jest kreator – bardzo dobrze.
Ta anegdota prowadzi do pytania, które i tak planowałem zadać: który z projektantów został, według Bowlesa, niesłusznie zapomniany, a warto go przypomnieć. – Captain Molyneux – bez wahania przywołuje Brytyjczyka pracującego w Paryżu, porównywanego czasem do Main Rousseau Bochera (tego od zestawów dla Vanderbilt).
* Więcej – w grudniowym wydaniu magazynu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych i na Vogue.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.