Wszystkiego jest tu za dużo – gwiazdkowych dekoracji, kraciastych koszul, ośnieżonych szczytów. Fani świątecznych komedii romantycznych uznają, że kampowa przesada to zaleta filmu z Lindsay Lohan, pozostali zobaczą go dla aktorki, która powraca na ekrany. A chwilę później o „Niezapomnianych świętach” zapomną.
Co roku powstaje pewnie setka nowych filmów o świętach. Kilkadziesiąt wypuszcza sam Hallmark. Ta liczba mogłaby szokować, gdyby nie fakt, że produkcje są niemal identyczne – powtarzają się aktorzy, miejsca, zakończenia. Specjalizującej się w niskobudżetowych komediach romantycznych stacji pozazdrościł Netflix, lansując gwiazdkowe trylogie ze „Świątecznym księciem” na czele. Tylnymi drzwiami – właśnie w takim zimowym produkcyjniaku – do Hollywood powraca Lindsay Lohan. Idolka nastolatek dorastających na początku lat 2000. przez kaprysy, skandale i uzależnienia wypadła z obiegu. Teraz – po 35. urodzinach – wreszcie dojrzała. Szczęśliwie wyszła za mąż za Badera Schammasa, ustatkowała się, przygotowała na ponowny podbój kina. Na przekór sceptykom, LiLo charyzmy nie straciła. Wciąż łączy naiwność z błyskotliwością, siłę charakteru z nieśmiałością, urok dziewczyny z sąsiedztwa z gwiazdorską aurą. Tylko dla niej warto zobaczyć „Niezapomniane święta”. I jak najszybciej o filmie Janeen Damian zapomnieć (niestety reżyserka zaprosiła Lohan do udziału w swoim kolejnym projekcie, też dla Netfliksa, „Irish Wish”).
Fabułę wymyślono naprędce. Rozkapryszona dziedziczka hotelarskiego imperium Sierra Belmont (Lohan) ulega wypadkowi podczas zaręczyn z chłopakiem influencerem (George Young). Jak w telenoweli, konsekwencją obrażeń jest amnezja. Nie pamięta więc ani o nowym narzeczonym, ani o zjadanym na śniadanie kawiorze, ani kreacjach prosto z Mediolanu. Ratuje ją właściciel przytulnego hoteliku, Jake (Chord Overstreet z „Glee”). Choć nijaki, zdobywa oczywiście serce zagubionej dziewczyny, która odkrywa uroki gotowania, sprzątania i opieki nad dziećmi (film zupełnie nie dba o feministyczną wymowę). Jake wychowuje córeczkę Avy, która postanawia uszczęśliwić tatusia na święta, więc robi wszystko, by Sierra została jej nową mamą. Podupadający pensjonat prowadzi z zięciem starsza pani, tak ciepła, jak miliony choinkowych lampek, które zdobią drewniany chalet.
Nie trzeba się specjalnie postarać, żeby odkryć przesłanie filmu – nie tylko o prawdziwą miłość tu chodzi, ale i o to, że pieniądze nie grają roli, co oczywiście w kontekście świątecznego konsumpcjonizmu wypada wyjątkowo obłudnie. Sierra dopiero bez karty kredytowej zrozumie, co nadaje życiu sens. Nie przechodzi jednak żadnej radykalnej przemiany – zanim zapomniała, kim jest, zachowywała się jak biedna bogata dziewczynka, a po wypadku po prostu jak mała dziewczynka. Sierra nic nie umie, ale też niczego się nie uczy. Gdy tata proponuje jej stanowisko w swojej firmie, odmawia, bo chce „odnaleźć siebie”. Niska samoocena bohaterki, która sama przyznaje, że do niczego się nie nadaje, powoduje zgrzyt. Spełnienie ma jej bowiem dać związek z chłopakiem, którego dopiero co poznała, a nie prawdziwe poszukiwanie siebie.
Nie wymagając jednak od pierwszej świątecznej komedii romantycznej zbyt wiele, uznajmy ją za kampowy majstersztyk. Gwiazdkowe dekoracje wylewają się z ekranu, bohaterowie noszą wyłącznie odcienie czerwieni i zieleni, a z dialogów płyną mądrości pokroju: „Jeśli naprawdę w to uwierzysz, marzenia się spełniają”. Po seansie możemy się poczuć, jakbyśmy odrobinę przedwcześnie dostali prezent od świętego Mikołaja. Ale czy aby na pewno prosiliśmy o czekoladki tak słodkie, że po ich zjedzeniu bolą zęby?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.