Pragniemy dopasowania i dążymy do niego, ale musimy zaakceptować, że to jest niemożliwe, że to tylko fantazja – mówi Norbert Delman. Jego rzeźby można oglądać na wystawie „Cyrk” w warszawskiej Królikarni. Opowiada nam o pracy nad nimi, znaczeniu przypadku, niedopasowania i o tym, jak wiele wspólnego może mieć tworzenie sztuki z budowaniem relacji między ludźmi.
Dlaczego opowiadasz o relacjach między ludźmi poprzez abstrakcyjne rzeźby?
Około dziesięciu lat zajęło mi odnalezienie klucza wizualnego, który rozumiem jako w pełni mój. Abstrakcja jest wyzwaniem, bo najczęściej szukamy w niej tego, co już znamy. To jest bardzo ludzkie: spadnie patyk i dwa liście – widzimy w tym buzię. Abstrakcja, która potrafi jakoś zaskoczyć jest bardzo ważna, bo może nas otworzyć na coś nowego. Zdarza mi się, że ludzie mówią o moich rzeźbach na przykład: „O, konik!”. Ja jednak najbardziej lubię, kiedy ktoś powie: „Nie wiem, co to jest, to jest dziwne”. Co uznaję za największy komplement, bo to znaczy, że ta wizualność musi się dopiero w odbiorcy określić i trafić do zbioru „lubię” albo „nie lubię”.
Mam wrażenie, że w pakiecie z wykształceniem nabywamy przekonanie, że powinniśmy umieć wszystko skomentować. Tymczasem rolą sztuki jest również zaskoczyć, niekoniecznie być głosem w dyskusji, który dokarmia nasze bańki i to, co rozpoznane. Dla mnie rzeźba jest doświadczeniem zjawiska – jak bryza czy ciepło – jest pięknie i nie musisz tego interpretować, nie potrzebujesz tekstu kuratorskiego. Jest dobrze, jeśli pozwalasz temu przeżyciu przez chwilę być, ono jest pełne. Tak często analizujemy sztukę, że zapominamy, że można ją też po prostu poczuć, być z nią.
Podkreślasz rolę szczęścia i przypadku, zarówno w twojej pracy, jak i w życiu w ogóle.
Podejmuję pracę nad rzeźbą bez wcześniejszego szkicu, pokazującego, jak ona ma wyglądać. Oczywiście mam koncepcję, nad którą pracuję, rozwijam od lat, ale nie planuję pojedynczych prac. Moje rzeźby powstają ze ścinków, z odpadów po wcześniejszych projektach – zbieram te resztki, a później przykładam je do siebie, szukam napięcia pomiędzy nimi. Tak więc moje prace zaskakują mnie samego, definiują się w trakcie pracy. Kluczowy w tym działaniu jest pretekst, rodzaj napięcia, który wyczuwam pomiędzy dwoma elementami. To jest tak jak w spotkaniu dwojga ludzi – uśmiech, żart, jaki rozśmieszy dwójkę ludzi, może być początkiem dalszych pytań: „Co w związku z tym? Czy rozmawiamy dalej?”. Tego pretekstu nie można zaplanować, on się zdarza sam. Albo się nie zdarza.
Myślę, że szczęście, rozumiane jako szansa, jest bardzo niedocenianym elementem naszego życia. Istnieje silna narracja, którą można streścić w określeniu: „Tylko własną pracą coś osiągnęłam albo osiągnąłem”. I zgoda, praca jest bardzo ważna – kiedy pojawia się szansa, możemy włożyć wysiłek, żeby z niej coś wyciągnąć, ale dzięki samemu zaangażowaniu, bez okazji, bez szansy, niewiele zdziałamy. Z drugiej strony jest taki żart: „Artyści dzielą się na dwa rodzaje: ci, którzy okazje wykorzystują, i ci, którzy je tworzą”. I coś w tym jest – tworząc okazje, dajemy odbiorcy szansę, żeby odrzucił lub przyjął nasze dzieło. Ta więc tworzenie szczęścia też jest pracą.
Jak połączyć przekonanie o tym, że dobrze dać się zaskoczyć swojej pracy, z polityką instytucji, przez którą musisz pisać projekt, mieć program?
No właśnie, instytucje nie zostawiają miejsca na zaskoczenie, nie dla mnie. Nie ma właściwie przestrzeni, która pozwalałaby podjąć eksperyment. Jeśli napiszemy projekt, sami siebie już nie zaskoczymy, a jeśli napiszemy, że artysta chce samego siebie zaskoczyć, nikt tego nie sfinansuje. A bez wsparcia instytucji nie jesteśmy w stanie na niektóre pytania odpowiedzieć. Zatem artyście bardzo trudno jest nie realizować programu instytucji. Ostatecznie tworzymy własne narracje i prowadzimy wewnętrzne niekończące się dialogi, które nie muszą się wpisywać w programy – i szczerze wspieram takie postawy. W toku tej dyskusji odkrywamy swoją opowieść, która potrafi zostać z twórcami na długo. Może ktoś za 20 lat powie: „Delman ciągle wycina te prace z MDF-u”, a ja cały czas będę świetnie się przy tym bawił, ciągle coś odkrywał.
Tworzysz rzeźby z tego, co pozostało po twoich poprzednich pracach. Ten recycling jest ekologiczny, ale to przede wszystkim bardzo klarowna metafora związków między ludźmi.
Moje prace są zrobione z odpadów, z resztek po innych moich rzeźbach, czyli z pozostałości po wydarzeniach. Ich forma została już określona, każda z nich ma swoją historię. Widzę w tym opowieść także o mnie, o nas, my też jesteśmy resztkami po wydarzeniach, wypadkową wszystkiego, co się nam przytrafiło. Z czasem mniej elastyczni, trochę poszarpani nosimy niektóre nasze pęknięcia z dumą, inne ze wstydem. Mam tych resztek po rzeźbach w mojej pracowni całą stertę. Zbieram je tak długo, aż dwie z nich się spotkają – i nie chodzi o to, żeby pasowały do siebie, bo one nigdy nie będą do siebie pasować, to nie są puzzle! Przykładam je i okazuje się, że w jakimś miejscu powstaje napięcie i niedopasowanie, ale zarazem też pragnienie. Pragniemy dopasowania i dążymy do niego, ale w tym samym momencie musimy zaakceptować, że to jest niemożliwe, że to tylko fantazja.
Niektórzy nie akceptują, że coś nie pasuje, podczas gdy moim zdaniem ta narracja o „dwóch połówkach jabłka” jest dziś…
… nie do strawienia i niepotrzebna. Niedawno usłyszałem zdanie o tym, że miłość to fetysz. Jeśli spojrzymy na to, w jaki sposób o miłości się opowiada, jak jest komercjalizowana, monetyzowana, zauważymy, że jest totalnym fetyszem. Takie myślenie bardzo koreluje z moimi pracami. W życiu potrzebny jest nam pretekst, żeby zacząć jakąś interakcję, punkt zaczepienia, z którego zaczyna się konstruować całą opowieść. Rzeźba też potrzebuje tego pretekstu. Moje prace składają się z niedopasowanych elementów, które łączą napięcia, stany zapalne – brak jest w nich fundamentem. I poprzez strukturalne napięcia i nabyte niedopasowanie te rzeźby w jakimś sensie fantazjują o tym, że – same będąc odpadami jakichś wydarzeń – są jeszcze w stanie stworzyć kolejne, nowe wydarzenie. To są takie totemy nadziei.
„Miłość to fetysz” – to jest interesujące zdanie.
Jeśli mówimy o relacjach między ludźmi, zdecydowanie jestem zwolennikiem przyjaźni jako ich fundamentu, a nie miłości. Miłość jest fetyszem – zbiorem oczekiwań i fantazji. Jeśli pojawia się chemia między ludźmi, ona bardzo często jest obarczona wielkimi oczekiwaniami. A jeśli się z kimś przyjaźnisz i jeszcze łączy was jakaś intymność, ale w związku z tym nie eskalujecie fali pragnień i marzeń, to jest absolutnie najlepszym modelem, jaki może się zdarzyć! Fetysz miłości bywa dobrym pretekstem, żeby się poznać i zadać kolejne pytania. Ale to przyjaźń jest fundamentalna. Jeśli się z kimś przyjaźnisz, daje to zupełnie inną jakość związku.
I nie chodzi o to, że jeśli akceptujemy niedopasowanie, to znaczy, że można się związać nieważne z kim.
No nie, ten pretekst, punkt zapalny musi być. Ale kiedy już jest, moim zdaniem warto pamiętać, żeby nie być wobec relacji przemocowym, żeby nie upierać się, że musimy do siebie idealnie pasować, że musi być tak, jak chcę, jak sobie wymyśliłem. Relacji trzeba pozwolić postawić warunki. Tak jak rzeźba określa samą siebie w trakcie pracy, tak samo relacja definiuje się w trakcie istnienia. Jeśli podejdziemy do niej z gotowym szkicem, odtworzymy naszą własną fantazję, czyli nie spotka nas nic, czego byśmy wcześniej nie znali.
Lubisz mówić o tych resztkach, z jakich tworzysz rzeźby: „materia, która miała mniej szczęścia”. Mnie to przypomina moją mamę, nachyloną nad stolnicą z kruchym ciastem, która zastanawia się, w jaki sposób wyciąć ciasteczka, żeby były jak najbliżej siebie. To jest utopia, bo gwiazdki, księżyce i serduszka nie dopasują się do siebie nigdy, zawsze zostanie jakaś „materia, która ma mniej szczęścia”.
W przypadku ciasta fajne jest to, że jego resztki zgniatasz i używasz jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu zostaje coś zupełnie bez formy, a i tak się piecze. Tylko że ciasto jest elastyczne, a my przestajemy być elastyczni. Czasem na początku relacji pojawia się taka fantazja, że postaramy się zmienić dla siebie nawzajem, ludzie próbują, ale ja w to nie wierzę. O ile nie jesteśmy w stanie przyjąć siebie dokładnie w całej okazałości, takimi, jacy jesteśmy, i takimi, jacy nie jesteśmy, reszta jest utopią. Dopiero zaakceptowanie swojej różnorodności jest wstępem do sensownego dialogu. Podkreślam, że nie chodzi o to, żeby akceptować społeczną patologię czy przemoc, tylko o to, żeby być otwartym na fakt, że ludzie są fundamentalnie różni. W każdej relacji musimy być otwarci na siebie nawzajem, świadomi, że ponieważ nie pasujemy, będą następować tarcia, ale to nie jest powód, żeby się na siebie zamykać. Ja na przykład jestem osobą wybitnie nieuduchowioną – lubię materię, rozumiem ją. Jestem też sentymentalny, zostawiam w pamięci dużo kotwic, stąd naturalne jest dla mnie myślenie o materii, która miała mniej szczęścia, sam jestem taką materią. I ja, materialista, spotykam dużo osób, które przejawiają inteligencję spirytualną, jakiej jestem pozbawiony. Ale fakt, że nie mam tej inteligencji, nie znaczy, że chciałbym, żeby duchowość nie istniała.
Mówisz często o „stanach zapalnych” – skąd one wzięły się w twoich pracach?
W moich poprzednich pracach często odnosiłem się do ciała, do kultury fizycznej: robiłem projekty na siłowni, sam poddałem się treningom kulturystycznym, potraktowałem je jako performance, eksplorowałem ten temat. W 2019 roku miałem w Galerii Foksal wystawę, którą zatytułowałem „S.P.A.”. Rzeczywiście, przerobiłem galerię na salon spa – zależało mi, żeby skonstruować przestrzeń, która w trochę cyniczny sposób będzie opowiadać o „oczyszczaniu siebie z toksyn współczesności”. Stał tam między innymi stół do masażu, można było poddać się masażowi techniką gua sha. Jest to azjatycka technika masowania ciała bawolą kością, i ta kość pozostawia na ciele pręgi, właśnie stany zapalne, dość duże obrzęki, siniaki. Organizm, lecząc ten nabyty w czasie masażu stan zapalny, oczyszcza się.
Mnie to bardzo ciekawi, chcę pokazywać, że napięcia i stany zapalne są pożądane. Każde niedopasowanie i pragnienie, tęsknota za dopasowaniem tworzy stan zapalny, a więc także leczniczą formę rzeźby. Stan zapalny jest potrzebą konfrontacji – po to, żeby rozpocząć proces leczenia, również w opowieści o relacji, o rodzinie, o społeczeństwie.
Norbert Delman urodził się w 1989 r. w Warszawie, gdzie mieszka i pracuje. Ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie w pracowni Mirosława Bałki, studiował też sztuki piękne w University College Falmouth. W latach 2016–2020 współtworzył przestrzeń artystyczną Stroboskop w Warszawie. Pokazywał swoje prace między innymi w Galerii HoS, Galerii Foksal, CSW, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Był stypendystą Ministra Kultury (2016), jest laureatem Gustav Seitz Preis (2021).
„Cyrk”, Muzeum Rzeźby im. Xawerego Dunikowskiego, Królikarnia, Warszawa; wystawa czynna od 13 maja do 2 października 2022 r.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.