Jeden z najlepszych seriali roku pokazuje udrękę i ekstazę zakochania. Młodych Irlandczyków – Marianne Sheridan i Connella Waldrena – łączy braterstwo dusz, a dzieli pochodzenie. Gra klas jest jedną z wielu, które ze sobą prowadzą. Ekranizacja bestsellera Sally Rooney już na HBO GO.
Gdy „Normalni ludzie” debiutowali w amerykańskiej telewizji, BuzzFeed zaprosił do zabawy odtwórców głównych ról – Daisy Edgar-Jones i Paula Mescala. W filmiku na YouTubie odczytali na głos co zabawniejsze komentarze z Twittera o serialu. „Seks jest fajny, ale spróbujcie kiedyś zamiast iść z kimś do łóżka, pooglądać Marianne i Connella” – napisał jeden z fanów. To najlepszy dowód na to, że na ekranie udało się zbudować napięcie erotyczne, które powoduje u widzów co najmniej szybsze bicie serca. Ale „Normalni ludzie” to nie pornografia. Na planie aktorom towarzyszyła koordynatorka intymności, która dbała o to, żeby nie zostały przekroczone granice integralności cielesnej. Serial wywołuje podniecenie o wiele głębsze niż filmy dla dorosłych, dlatego że naprawdę został nakręcony dla dorosłych.
Większość produkcji o nastolatkach fascynuje dzieciaki młodsze od bohaterów, a te ukazujące zawiłe relacje między dorosłymi, chociażby niedoceniony „The Affair”, śmiertelnie nudzą wszystkich, którzy nie skończyli trzydziestki. „Po trzydziestce ludzie zachowują się dziwnie”, jak powiedział Dan Humphrey z „Plotkary”, jednego z najważniejszych w XXI w. seriali dla dorastających dziewcząt.
„Normalni ludzie” są jedyni w swoim rodzaju. Tak napisała o swoich bohaterach Sally Rooney, tak przenieśli jej historię na ekran Lenny Abrahamson i Hettie MacDonald. Przed lekturą i ekranem zasiadają dorośli, żeby oglądać dorastanie Marianne i Connella. I przypomnieć sobie własne. Tak, ich seks jest fajny, ale miłość jeszcze fajniejsza. Zwłaszcza ta pierwsza. Niedoceniana albo przeceniana, nieszczęśliwa albo na zawsze, przypadkowa albo przeznaczona. Niezmiennie ważna, definiująca dalsze życie, prawie zawsze ostatecznie bolesna. Oglądając katusze zakochania, jesteśmy bezpieczni. Nasze katharsis, a nie znam osoby, która nie popłakała się podczas seansu serialu, ujęte w konwencjonalne ramy. Najlepsze kino jest właśnie od tego, żeby zobaczyć siebie – w lustrze, krzywym zwierciadle albo zza zasłony czasu.
Marianne Sheridan (Daisy Edgar-Jones) i Connell Waldren (Paul Mescal) mieszkają w Sligo w Irlandii. Często pada deszcz, miasteczko nie jest specjalnie urokliwe, ludzie – normalni, zwyczajni, schematyczni. Wszyscy zazdroszczą rodzinie Marianne, bo ma największy dom. Pewnie coś ukradli, wzbogacili się na cudzym nieszczęściu albo po prostu są niemoralni. Tak, jak w Polsce sukces nie budzi motywacji do działania, tylko bierną zawiść. W ogóle w Irlandii jest trochę jak w Polsce – melancholijnie, prowincjonalnie, trochę byle jak. Marianne i Connell chodzą razem do szkoły, oboje świetnie się uczą, ale ona jest wyszydzaną kujonką, a on popularnym chłopakiem z drużyny. Poznają się lepiej, bo jego mama, Lorraine, sprząta w jej domu.
Gdy się w sobie zakochują, Connell każe Marianne ukrywać ich związek. Boi się, że w szkole go wyśmieją. Wtedy straciłby budowany na tajemniczej obojętności wizerunek. Podczas gdy Marianne dysponuje kapitałem materialnym i kulturowym, on może co najwyżej aspirować, choć nie ustępuje jej talentem. Choć Connell zachowuje się wobec Marianne dosyć paskudnie, łatwo się z nim utożsamić. Przecież w liceum też nam się wydawało, że takie rzeczy – uznanie kumpli, logo na bluzie, partner na dyskotekę – mają znaczenie. Duma raz urażona, prestiż raz stracony, tajemnica raz odsłonięta mogły doprowadzić do upadku. Wystarczyło jedno potknięcie, by spaść w szkolnej hierarchii na samo dno. Ale ranking popularności nie kończy się wraz z maturą.
Gdy Marianne i Connell spotykają się ponownie na studiach w Trinity College w Dublinie, to ona rozdaje karty. Wypiękniała, nabrała pewności siebie, obraca się wśród ludzi o podobnym poziomie ogłady, obycia, zamożności. Connell jest tym nienormalnym. Wciąż toczy się między nimi gra atrakcyjności, popularności, statusu. Ciągłe przeciąganie liny w związku nie jest tylko domeną nastolatków. Mimo tego, a może właśnie dlatego, nie przestają dzielić bliskości, porozumienia, namiętności. „Z nikim nie jest jak z tobą” – szepczą sobie do ucha, gdy po raz kolejny do siebie wracają.
Wciąż wydaje im się, że z jakiegoś powodu nie mogą być razem. Bo on akurat ma dziewczynę albo ona chłopaka, ona przeżywa załamanie nerwowe albo on nie ma pieniędzy na studia, on chce wyjechać, ona woli zostać. Okresy, gdy Marianne i Connell niby żyją osobno, są dla ich relacji równie ważne, jak wybuchy uczucia. Dorastają – czasami równolegle, czasami każde z osobna – ale zawsze jakoś razem. Ta dynamika wspólnego dojrzewania splata ich ze sobą na dobre. Nawet jeśli to „tylko” pierwsza miłość, nawet jeśli ich drogi się rozejdą, nawet jeśli klasycznego happy endu nie będzie, zostali sobą naznaczeni.
„Normalni ludzie” są kontrapunktem dla drugiego z genialnych seriali roku – „Tacy właśnie jesteśmy” Luki Guadagnino. W ten sam umiejętny sposób balansują na granicy nostalgii i sentymentalizmu, nigdy jej nie przekraczając.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.