Rok 2023 należał do „Barbie” i oscarowej piosenki „What Was I Made For?”. Zaraz po utworze do filmu Billie Eilish nagrała swój trzeci album, „Hit Me Hard and Soft”. I udało jej się dokonać niemożliwego – te piosenki rzeczywiście jednocześnie delikatnie nas dotykają i uderzają z ogromną mocą.
Od wiralowego przeboju „Ocean Eyes”, który nastoletnia wówczas Billie Eilish nagrała z bratem, Finneasem, do dziś jej stałym współpracownikiem, minęło dziewięć lat. W tym czasie wokalistka osiągnęła pełnoletność, wydała trzy płyty – „When We All Fall Asleep, Where Do We Go?” (2019), „Happier Than Ever” (2021) i najnowszy „Hit Me Hard and Soft” – została najmłodszą w historii zdobywczynią dwóch Oscarów za piosenki „No Time To Die” z kolejnej części przygód Jamesa Bonda oraz „What Was I Made For?” z „Barbie”. W życiu dorastającej gwiazdy wydarzyło się jednak o wiele więcej – mierzyła się z dysmorfofobią, depresją, stanami lękowymi. Przechodziła liczne metamorfozy, odkrywała swoją seksualność, uczyła się, jak zachować siebie w całym tym szaleństwie.
Zrozumiała kilka rzeczy. Jej seksualność okazała się płynna – pociągają ją także kobiety. Sława budzi w niej ambiwalentne uczucia – czasami nie ma siły ani ochoty wyjść z domu. Muzyka pozostaje obszarem, w którym ma nad wszystkim kontrolę.
Billie Eilish: Jedna artystka na całe pokolenie
Wie już też, czego nie chce, czego nie może mieć, czego unikać. Choć wielokrotnie zwierzała się ze zmagań ze stanami lękowymi, nie chce być „aktywistką na rzecz zdrowia psychicznego”. Uważa też, że czasem za bardzo ją ponosi – wtedy zbyt szczerze dzieli się swoimi doświadczeniami. Choćby tym, że powinna mieć „doktorat z masturbacji”. Eilish wyznaje sekspozytywność, ale i w tym przypadku nie chce formować żadnego ruchu ani stawać na czele rewolucji. Chce móc być i chce móc czuć. – Pragnę sprzeczności. Uwielbiam to, że chcę niemożliwego – tłumaczy wybór tytułu albumu „Hit Me Hard and Soft”. Dzięki jej geniuszowi (Justin Bieber określił ją mianem „jednej artystki na całe pokolenie”) niemożliwe staje się możliwe. Piosenki jednocześnie uderzają z całą mocą i delikatnie pieszczą. Billie flirtuje z tyloma gatunkami muzycznymi naraz, że udaje jej się pozostać enigmą, choć każde jej słowo miliony fanów powtarzają z nabożeństwem.
Po płycie „Happier Than Ever”, którą nagrała, gdy wydawało jej się, że jest „szczęśliwsza niż kiedykolwiek”, a tak naprawdę włączyła eskapistyczny tryb na czas pandemii, powraca do surowości debiutanckiego albumu. – Gdy nie cierpię, nie czuję, że nagrywam dobrą muzykę – mówi Billie.
„Hit Me Hard and Soft”: Płyta, nawiązująca do wielu gatunków i stylów
Na płycie zaczyna od „Skinny”. „Wyglądałam na szczęśliwą, bo schudłam”, śpiewa, podsumowując lata młodości. „Dużo mi zajęło, żeby dotrwać do 21. urodzin”. W tym utworze brzmi niczym diwa Mariah Carey, podczas gdy „Lunch” poświęcony pożądaniu to rockowy kawałek na miarę ikon lat 90., takich jak Alanis Morissette. Szybkie „Chihiro” oferuje niemal klubowy bit, „Birds of a Feather” to natomiast nowoczesna ballada, w której pobrzmiewają echa Ariany Grande. Gitarowe, trochę folkowe, dziewczyńskie „Wildflower” mogłaby nagrać Taylor Swift – to piosenka idealna dla supergwiazdy, ale lepsza niż jej ostatnie dokonania z „The Tortured Poets Department”. Szeptanej piosence „The Greatest” najbliżej do poprzednich dokonań Eilish. Ale zaraz potem piosenkarka przenosi się w czasie i przestrzeni do paryskiej kafejki, by w „L’amour De Ma Vie” zaśpiewać o wielkiej miłości. O country i r’n’b w duchu „Cowboy Carter” Beyonce zahacza w „The Diner”, a znowu „Bittersuite” z lekką tonacją elektro to mrugnięcie okiem do fanów Lany Del Rey. Album wieńczy słodko-gorzki utwór „Blue” o tym, że Billie pozostaje „true blue” – „wciąż trochę smutna”. – Nie znoszę koloru niebieskiego, co jest trochę dziwne, bo przecież często farbowałam włosy na ten odcień – mówiła Eilish w wywiadzie dla „Rolling Stone”. Takie sprzeczności, a może nawet więcej – wieloświaty – to domena jej muzyki i jej wewnętrznego świata.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.