Film „Bohemian Rhapsody” popełnia ciężki grzech homofobii. Zwyczajną zbrodnią jest pokazanie, że Freddie Mercury, jeden z najbardziej transgresyjnych artystów i homoseksualistów minionego stulecia, stoczył się w czeluści piekielne, gdy opętało go homozło.
Są takie dzieła filmowe, o których nam się nie śniło ani w najdziwniejszych snach erotycznych, ani w najgorszych koszmarach. Człowiek nie ma też takiej wyobraźni, żeby sennie wykreować coś podobnego ani na trzeźwo, ani tym bardziej pod wpływem procentowo wzbogaconych substancji płynnych, które tak bardzo lubimy sączyć w długie zimowe wieczory. Dzieła tego kalibru mogą być wyłącznie produktami działalności ludzi albo wybitnie nieutalentowanych albo potwornie niedouczonych, bo innego wytłumaczenia doszukać się nie sposób. To jest właśnie przypadek jednego z najbardziej oczekiwanych filmów roku, czyli „Bohemian Rhaphsody” Bryana Singera, który poświęcony jest jednej z najbardziej ikonicznych postaci światowej popkultury dwudziestego wieku, Freddiego Mercury’ego.
Są tacy ludzie, którzy uważają, że są tacy ludzie, których nie można zagrać, bo ich unikatowość i charyzma są tak ogromne, że nijak się nie da ich pokazać na wielkim ekranie, nawet przy użyciu aktorskiego talentu ma miarę Meryl Streep. Nie zgadzam się z tym poglądem zasadniczo. Zagrać można fantastycznie każdego. I nie chodzi tu nawet o najwierniejsze skopiowanie oryginału (charakteryzatorzy robią dzisiaj cuda), choć podobieństwo jest oczywiście wskazane, ale o takie jego zagranie, które powoduje, że natychmiast zapominamy o tym, że oglądamy film. Miałem tak w kinie wielokrotnie. Czy to oglądając Seana Penna w roli Harveya Milka, czy Gary’ego Oldmana w roli Winstona Churchilla, czy Eddiego Redmayne’a w roli Lili Elbe, czy Pierre’a Nineya w roli Yves Saint Laurenta czy – że sięgnę po przykład z naszego podwórka – Krystynę Feldman w roli Nikofora. Przestawałem wówczas w oka mgnieniu (nie)podobieństwem się zajmować, bo kreacja mnie wciągała, i historia, i reżyseria, i świat stworzony przez cały przez ekipę filmową.
Szanse na podobny „wciąg” miał też Bryan Singer, bo obsadowo – wydaje się – trafił w dziesiątkę. Rami Malek, któremu uznanie (Emmy oraz dwie nominacje do Złotych Globów) i dużą popularność przyniosła rola Elliota Aldersona w serialu „Mr. Robot”, jest po niewielkiej w sumie charakteryzacji urodzonym Mercurym. Ale czy podołał? Mam spore wątpliwości, choć zastanawiam się, na ile to jego wina, a na ile reżyserii i scenariusza, bo największy nawet aktor nie zagrałby dobrze tych drewnianych dialogów i kiczowatych scen, którymi naszpikowano „Bohemian Rhapsody”. A dodać tu należy, że scenarzystą jest Anthony McCarten, tak przecież doceniony za swoją świetną scenopisarską robotę przy „Teorii wszystkiego” i „Czasie mroku” (jeden i drugi to przecież filmy biograficzne). Co więc poszło tu nie tak? Stugębna plotka głosi, że film miał w rzeczywistości nie jednego, a wielu scenarzystów, bo cały czas wtrącali się weń pozostali członkowie zespołu Queen, a pod koniec zdjęć zniknął nawet sam reżyser. To nie mogło wróżyć nic dobrego.
Ale wszechobecny w „Bohemian Rhapsody” kicz, strugane dialogi czy też niedomagające na wielu planach aktorstwo nie zdenerwowało mnie tak, jak homofobiczność tego filmu, stąd też mój początek o najgorszych koszmarach. Bo spodziewałem się w kinie wszystkiego, ale nie tego, że filmowa biografia jednego z najbardziej znanych i transgresyjnych artystów i homoseksualistów minionego stulecia zostanie pokazana w taki sposób. A jest Freddie Mercury – podług rzeczonego filmu – z racji swojej psychoseksualnej tożsamości osobą głęboko nieszczęśliwą. Nieszczęście pojawia się w jego życiu właściwie wraz z pojawieniem się w filmie słowa „gej”. Kiedy „geja” jeszcze nie ma, kwitnie wspaniale talent muzyka, a w życiu prywatnym otoczony jest czułością, przyjaźnią i miłością (heteroseksualną ma się rozumieć). Ale kiedy ów świat postanowił porzucić, opętało go natychmiast homozło i stoczył się Freddie Mercury – zupełnie jak w prawicowych broszurach o osobach LGBT – w czeluści piekielne. Zaczęły się wówczas libacje, narkotyki i dzikie orgie (w filmie niemal jedyną życiową aktywnością gejów jest uprawianie seksu), które musiały się skończyć – wiadomo! – zarażeniem HIV, zachorowaniem na AIDS i w końcu śmiercią. Właściwie dopiero pod koniec filmu pojawia się jakby doklejony sztucznie Jim Hutton, partner Mercury’ego, który spędza z nim ostatnie lata życia (sam Hutton także miał AIDS, umarł prawie dwadzieścia lat po Freddiem). Mało tego, sama choroba Mercury’ego jest w filmie o nim wydarzeniem epizodycznym. W jednej scenie Freddie leży osowiały na kanapie, w drugiej dwa razy kaszle, a w trzeciej idzie do lekarza. Straszliwej pandemii HIV/AIDS, która zbierała w USA w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku wielkie żniwo, i która zabiła młodego przecież i pełnego sił witalnych genialnego artystę (zmarł Mercury w wieku zaledwie czterdziestu pięciu lat), poświęcono w „Bohemian Rhapsody” może trzy minuty, a ostatnie lata życia muzyka są z filmu wstydliwie wycięte, co jest już po prostu zwyczajną zbrodnią.
W wielkim smutku wyszedłem z kina, naprawdę wielkim. I nadal nie mogę uwierzyć, że można było w drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku nakręcić taki film o Freddiem Mercurym. Czasami, jak się okazuje, zamiast iść do kina, lepiej posłuchać dobrej muzyki. God save the Queen!
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej