Dwudzieste urodziny „Oldboya” w reżyserii Parka Chan-wooka skłaniają do refleksji, na ile stylistyka filmu odnajduje się w dzisiejszej rzeczywistości.
„To były inne czasy” – mówi się często, a sformułowanie to stało się wyświechtanym, niewiele znaczącym frazesem. W przypadku „Oldboya” jednak się sprawdza: dwie dekady, które upłynęły od jego polskiej premiery (2004), to niby niedużo, lecz w dynamicznie rozwijającym się postkomunistycznym kraju – przepaść. Kiedy najsłynniejszy film Parka Chan-wooka trafił na nasze ekrany na początku lat 2000., jako społeczeństwo byliśmy w zupełnie innym miejscu: dryfowaliśmy niepewnie po ograniczonych kablem przestworzach Neostrady, marzyliśmy o strefie Schengen i Unii Europejskiej, a filmy oglądaliśmy na płytach DVD kupionych na Stadionie Tysiąclecia lub jako dodatek do gazet.
Odległe azjatyckie podróże pozostawały w zasięgu nielicznych. Bardziej lokalnie można było tam dotrzeć za pośrednictwem kuchni, ale i dzieł kultury, w tym oczywiście filmów, choć widoki na dalekowschodnie kino były raczej skąpe: w głównym obiegu krążyły jedynie wyświetlane w telewizji produkcje z Jackiem Chanem lub Bruceʼem Lee w rolach głównych.
Piszę „my”, bo mam wrażenie, że to doświadczenie wspólne dla większej grupy osób urodzonych w okolicach przełomu wieków, dla których pierwsza konfrontacja z „Oldboyem” okazała się formacyjną rewolucją. Te seanse, oglądanie filmów nieraz w rozpikselowanej komputerowej jakości, działały jak gilotyna dla zmysłów, powodując ich nagłe otępienie. Zamiast widowiskowych scen kung-fu lub podniebnych akrobacji kina wuxia, znanych chociażby z „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka” (2000) lub „Hero” (2002), dostaliśmy mroczną baśń, w której zarówno skrzywdzeni, jak i okrutni bohaterowie skazani są na walkę ze swoim tragicznym fatum. Dzięki „Oldboyowi” okno na kino koreańskie nie zostało nawet uchylone, tylko wyważone z impetem. Poniekąd to właśnie Parkowi Chan-wookowi możemy zawdzięczać dzisiejszy sukces „Squid Game” (2021), „Parasite” (2019) czy „Minari” (2020), a nawet części filmów Quentina Tarantino, silnie inspirowanych koreańską umiejętnością łączenia art houseʼu z rozrywką.
Dzikość na własnych zasadach
Okrucieństwo, grzech i obsesja wpisane w historię o więzionym przez 15 lat Oh Dae-su, który po nagłym uwolnieniu próbuje znaleźć swojego oprawcę, przenikają każdą komórkę tego filmu. Całość obrazu niesie tajemnica: czym zasłużył na taką karę? Dlaczego go wypuszczono? O takich tytułach pisze się, że są bezkompromisowe, ale warto się zastanowić, co kryje się pod tą łatką. W tym wypadku to odmowa na konstruowanie siebie w obrębie granic obyczajowego/gatunkowego konwenansu. „Oldboy” miał czelność tworzyć własne tajemnice – a owa formuła do dziś daje niepowstrzymane wrażenie świeżości.
Tam, gdzie inny filmowiec powiedziałby „stop”, Chan-wook dopiero włączał kamerę. Tam, gdzie wydawało nam się, że już rozgryźliśmy, dokąd zmierza fabuła, fachowo gubił trop. A to w nas, młodych widzach i widzkach z Polski, rozpalało zmysły (choć, jak czytam w sieci wspomnienia widzów, to doświadczenie ponadkontynentalne). Oglądanie „Oldboya” na starym pececie dawało poczucie przekraczania normy, zachwytu graniczącego z oszołomieniem, a często – niesmakiem. Takich rzeczy nie puszczano w telewizji publicznej ani w godzinach szczytu, ani w ogóle nigdy. Patrząc na słynną scenę walki w korytarzu, wyrywania zębów czy pochłanianej żywcem kałamarnicy, łapaliśmy się za głowy, zasłanialiśmy oczy, powtarzaliśmy w oszołomieniu: „co to za c h o r e kino”. Pod żadnym pozorem nie przerywaliśmy jednak seansu.
Szok poznawczy pojawiał się przynajmniej na kilku poziomach: za sprawą kontrowersyjnej intrygi z nieoczywistym finałem, który pozostawiał nas w stanie moralnej konsternacji. Imponował przeszarżowanym charakterem, wykraczającym poza zestaw norm dotyczących tego, co wypada pokazywać na ekranie. W końcu – elektryzował poprzez surową i oddziałującą na ciało przemoc, która robi wrażenie nawet dziś, gdy mamy już na koncie seanse „Substancji” (2024), „Raid” (2011) i filmografię Cronenberga. To właśnie wizjonerstwo powaliło jury w Cannes, które w 2004 roku przyznało filmowi Grand Prix. Miało też ogromny wpływ na twórczość Quentina Tarantino, który wielokrotnie podkreślał, że „Oldboy” to jego ulubiony film.
Kontrolowana ekstrema
Stylowy thriller przepisywał to, co już poznaliśmy z innych dzieł kultury, a przede wszystkim z mangi – ale robił to po bandzie, żonglując formami i drwiąc z przyzwyczajeń widzów. „Pomimo szokującej historii film miał gramatykę typowego filmu gatunkowego” – tłumaczył międzynarodowy sukces produkcji w jednym z wywiadów reżyser z Seulu, który wcześniej studiował filozofię oraz pracował jako krytyk filmowy. „Nie inaczej było w przypadku zachodnich widzów. Poza tym motyw zemsty i kazirodztwa jest znany zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie, ze starszych dzieł klasycznych, na przykład z Biblii czy mitologii greckiej”.
„Oldboy” jako druga część „Trylogii zemsty” zapoczątkował modę nie tylko na koreańskie kino, ale także opowieści, w których fabularnym paliwem jest chęć odwetu. To nurt, w którym bezwzględni mężczyźni-maszyny dążą do wyrównania rachunku (pamiętacie „Johna Wicka” lub „Uprowadzoną”?). Kino zemsty sprawdza się również jako podgatunek pozwalający trafnie wyrazić kobiecy gniew: wystarczy przypomnieć sobie Czarną Mambę z „Kill Billa” (który, nomen omen, miał premierę w tym samym roku), Jennifer z „Zemsty” (2017) Coralie Fargeat czy Cassandrę z „Obiecującej. Młodej. Kobiety” (2020). Na rozwścieczone protagonistki w „Oldboyu” jeszcze nie było miejsca, ale w kolejnych filmach Park konsekwentnie udowadniał, że próbuje zrozumieć niezależne i świadome swojej seksualności bohaterki, od „Pani Zemsty” (2005) zaczynając, a na „Podejrzanej” (2022) kończąc. Jednak w świecie „Oldboya” jeszcze dominuje mizoginia: kobiety pozostają ofiarami lub biernymi obiektami westchnień, robiąc raczej za tło dla męskich frustracji.
Zwodniczy czar nostalgii
Mimo wszystko mam wrażenie, że fala tamtego zachwytu uderza dziś w zupełnie inny brzeg. Tak jak bohaterom zemsta nie przyniosła satysfakcji, tak mnie nie dał jej ponowny seans. To były inne czasy: rozwiązania, które dwadzieścia lat temu zaskakiwały i wydawały się pionierskie na rynku kina popularnego, dziś się skonwencjonalizowały lub objawiły swą, już nieco campową, eksperymentalność. Przez dwadzieścia lat zmysły się stępiły, a oczy – zobaczyły (za) dużo nastawionych na efekt obrazów. A to nie służy odbiorowi dzieła Chan-wooka.
Myślę jednak, że nowym widzom „Oldboy” jest w stanie zaoferować coś innego niż szok i zaskoczenie. To film obowiązkowy dla zrozumienia tropów, które tworzą naszą popkulturową codzienność. A przy tym solidna dawka sugestywnej estetyki, wzorcowego, dramaturgicznego rytmu i odwagi w poruszaniu do dziś tabuizowanych tematów. No i ten finał, który wybrzmiewa jak gorzka recepta na poturbowaną codzienność: zdemoralizowany, pokryty świeżym śniegiem świat traci sens i rozłazi się, ale bohaterowie próbują sobie ułożyć w nim życie na nowo. Na przekór wszystkiemu. Czy wciąż nie jest to jeden z najbardziej przewrotnych happy endów, jakie kiedykolwiek wymyślono?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.