Laura Kim i Fernando Garcia szczycą się tym, że pod ich rządami Oscar de la Renta stał się najbardziej pożądaną marką amerykańską wśród Europejek. Nic dziwnego, skoro w kolekcji przemycają w równych proporcjach luz i szyk.
– Ta kolekcja jest sexy – mówił Fernando Garcia w rozmowie z „Wall Street Journal”. – I lekka, i jasna – wtórowała mu jego wspólniczka Laura Kim. Jaka nie jest? Ciężka, poważna, staroświecka. A takimi zdarzało się bywać kolekcjom mistrza Oscara de la Renty, którego imperium młody duet wprowadza w erę cyfrową.
De la Renta, jeden z najważniejszych projektantów w historii amerykańskiej mody, swojej pierwszej mentorce, Dianie Vreeland z „Vogue'a” mówił, że chce tworzyć rzeczy równie piękne, co praktyczne. Wtedy, w latach 60., oznaczało to jeszcze szycie wieczorowych toalet dla przedstawicielek nowojorskiej arystokracji. Teraz trendy wyznaczają influencerki, które w nosie mają pochodzenie, a nawet często pieniądze. Ich walutą jest popularność. Zaczęli nią handlować także Garcia i Kim, w pierwszym rzędzie sadzając m.in. Nicki Minaj, która zdawałoby się nie ma zbyt wiele wspólnego ze słodkimi sukienkami w kwiatki.
Ale duet projektantów, którzy pracowali dla de la Renty jeszcze przed jego śmiercią w 2014 roku, a potem powrócili już jako dyrektorzy artystyczni dwa lata temu, w perfekcyjny sposób wykorzystał fakt, że zasiada u sterów dwóch różnych marek. Oscar de la Renta to kobiecość, luksus i tradycja, a ich autorska Monse – dziewczęcość, luz i nowoczesność. W obu tych wydaniach Kim i Garcia osiągają sukces, a fanki jednej marki płynnie stają się wielbicielkami drugiej. A nawet więcej, zaczynają także śledzić prywatne poczynania projektantów, którzy mediami społecznościowymi posługują się ze sprawnością millenialsów.
Co dla swoich rówieśniczek proponują na sezon wiosna-lato 2019? Bella Hadid otworzyła pokaz w białej bluzce z jednym rękawkiem i przewiązanej w pasie spódnicy, którą właściwie można nazwać pareo. Jej siostra, Gigi, wyszła na wybieg jako ostatnia, prezentując koronkową małą czarną, także asymetryczną. Pomiędzy pokazano 60 innych sylwetek inspirowanych podróżami pary projektantów – przede wszystkim do Indii i do Maroka. Defilowały więc modelki w patchworkowych sukienkach przewiązanych tasiemkami z frędzlami, piżamowe zestawy w printy jak z mapy, drapowane suknie w sam raz na ślub na plaży.
Ta kolekcja jest nieprzyzwoicie wręcz ładna. Sceptyczni krytycy mody mogą zżymać się na to, jak bardzo jest kolorowa, kusząca i komercyjna. Ale czasami „ładne” oznacza także „intrygujące”. A tak jest w tym przypadku. Zaskakują kwiaty na płaszczach, głęboki odcień zieleni, misterne drapowania podkreślające sylwetkę, a także ażurowe kreacje jak z Lazurowego Wybrzeża.
Jak zawsze u de la Renty ostatnie dwadzieścia sylwetek to stroje balowe, czy też przeznaczone na czerwony dywan. Nie mogło tu zabraknąć rozkloszowanych sukni z gorsetem w stylu New Look, ale także alternatyw dla klasyki, czyli piżamowych garniturów, piór zdobiących luźne suknie z wycięciami, czy lekko zdekonstruowanych marynarek, które wkładane na gołe ciało pełnią rolę jednocześnie bluzki, sukienki i płaszcza. W takich sukniach chętnie wybierzemy się w podróż. Tyle że pierwszą klasą, z dziesięcioma kuframi, do pięciogwiazdkowego hotelu. Trzeba jednak przyznać, że luksus nigdy nie wyglądał tak luzacko.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.