Nowy Jork, lata 50., przyszłość miasta właśnie się kształtuje. Po jednej stronie są żądni władzy politycy, po drugiej – broniący ideałów aktywiści. W centrum wydarzeń jest Lionel Essrog, detektyw samotnik, cierpiący na zespół Tourette’a. Edward Norton stanął po obu stronach kamery w thrillerze utrzymanym w klimacie kina noir.
Życie detektywa Lionela Essroga (Edward Norton) ma powtarzalny rytm. Praca w agencji detektywistycznej u Franka Minny (Bruce Willis) polega przede wszystkim na śledzeniu zdradzających żon i drobnych złodziejaszków. Wieczorem detektyw wraca do małego, ciemnego pokoju, który trudno nazwać domem. Poza tym – rutyna. Niespodziewanie Frank ginie na zleceniu. Lionel wraz z kolegami postanawiają wyjaśnić okoliczności jego śmierci i zamknąć ostatnią prowadzoną przez niego sprawę. To zadanie wprowadzi w życie detektywa niebezpieczeństwo, otworzy mu oczy na układy i grę wpływów na najwyższych szczeblach władzy, a także pokaże uczucie, jakiego do tej pory wychowany w domu dziecka samotnik nie znał.
Większość fanów kina kojarzy Edwarda Nortona z jego doskonałych ról aktorskich – „Więzień nienawiści” (1998), „Podziemny krąg” (1999), „Czerwony smok” (2002), „Niesamowity Hulk” (2008), „Kochankowie z Księżyca” (2012), „Grand Budapest Hotel” i „Birdman” (2014). Lista jego ekranowych wcieleń jest długa i różnorodna, ale pochodzący z Bostonu 50-latek to także aktywista i… reżyser. „Osierocony…” to jego druga po „Zakazanym owocu” (2000) próba sił po drugiej stronie kamery. Poprzednia reżyserska przygoda Nortona, romantyczny komediodramat z Benem Stillerem i Jenną Elfman (serial „Dharma i Greg”), była o wiele lżejsza i bardziej komercyjna. Tym razem Amerykanin zdecydował się na thriller w historycznym kostiumie. Scenariusz oparł na opublikowanej 20 lat temu kryminalnej powieści Jonathana Lethema o tym samym tytule. Ponoć już po pierwszej lekturze było dla Nortona jasne, że to dla niego idealny materiał na film. Walka o fundusze i prawa zajęła kolejne dwie dekady, by wreszcie na początku 2018 roku znaleźć finał na planie zdjęciowym.
Co ciekawe, oryginalna fabuła książkowa rozgrywa się współcześnie. Przeniesienie akcji w lata 50. było autonomiczną decyzją artysty. Podobno Norton uznał, że dialogi i fabuła Lethema jeszcze lepiej zagrają w klimacie nawiązującym do kina noir. Są zatem parujące studzienki kanalizacyjne, lśniące po deszczu nowojorskie ulice, podrzędne kluby z pierwszorzędnym jazzem (epizodyczną, ale ważną rolę odgrywa tu Miles Davis) i gangsterzy w kapeluszach. A także goście w drogich garniturach i na wysokich stanowiskach, ale z moralnością nie lepszą od szemranych typów ze spluwami. Nortona na pewno przyciągnęła wielowarstwowa postać Essroga. Cierpiący na zespół Tourette’a chłopak padł w sierocińcu ofiarą przemocy. Frank dostrzegł w nim nie tylko to, co inni – tiki i nerwicę natręctw, ale i nieprzeciętny intelekt, zmysł obserwacji, doskonałą pamięć, świetną intuicję. Koledzy z agencji stali się dla niego rodziną, a Frank nie tylko pracodawcą, ale i w pewnym sensie zastępczym ojcem. Tytuł filmu to nadany przez niego Lionelowi przydomek. Essrog żyje sam. Gdy myśli galopują w nieznośnym tempie, a słowa wyskakują z ust niczym pociski, by wyhamować, detektyw sięga po marihuanę lub crack. Nauczył się funkcjonować z tym, co dał mu los, ale nie opuściły go demony.
Każdy thriller potrzebuje mocnego czarnego charakteru. Tu tę rolę odgrywa Moses Randolph (Alec Baldwin), wpływowy kanclerz odpowiedzialny za rozwój miasta, budowanie nowych dróg i mostów. Niegdyś wizjoner, dziś najbardziej kręci go władza. Tylko czy władza jest ważniejsza od człowieka? Na to pytanie inaczej niż Randolph odpowiedziałaby niewątpliwie Laura Rose (Gugu Mbatha-Raw), Afroamerykanka z Harlemu, walcząca z gentryfkacją aktywistka. Lionel trafia na nią, gdy podczas podszywania się pod reportera podąża za pozostawionymi przez Franka wskazówkami. W świecie, gdzie kolor skóry wciąż jeszcze – także w świetle prawa – jest czymś, co dzieli społeczeństwo, tę dwójkę połączy więcej, niż mogliby się spodziewać. Wątek gentryfikacji, czyli przejmowania korzystnie położonych, ale zajmowanych przez biedniejszych, niebiałych mieszkańców przestrzeni miejskich i robienia z nich opłacalnych finansowo enklaw dla uprzywilejowanych, zamożnych obywateli, to temat ważny nie tylko w filmie, ale i w rzeczywistości. Nie stracił na aktualności do dziś, tak w kontekście Nowego Jorku, jak i warszawskiej Pragi. Norton wychował się w rodzinie zaangażowanej w walkę na rzecz środowiska naturalnego, sam od lat działa na rzecz rozmaitych inicjatyw ekologicznych. Nic dziwnego, że tematyka „Osieroconego Brooklynu” – walka o sprawiedliwość, równość wobec prawa, demokrację – tak silnie do Nortona przemówiła.
Najciekawszą postacią w filmie jest grany przez Willema Dafoe Paul – rozgoryczony, niespełniony, prowadzony długo nieodkrytą motywacją. Baldwin w roli Randolpha budzi respekt, ale momentami za bardzo smakuje komediowym Donaldem Trumpem ze skeczy „Saturday Night Live”. Norton gra Essroga z zaangażowaniem i wyczuciem, można jednak odnieść wrażenie, że temat specyficznej dyspozycji Lionela nie został w pełni wykorzystany ani fabularnie, ani na płaszczyźnie symbolicznej. „Osierocony Brooklyn” świadomie buduje swój nieco nostalgiczny klimat. To tęsknota za światem prostszym, ale też pewniejszym swoich wartości – tak moralnych, jak i, powiedzmy, artystycznych. Świat, w którym mistrzem był Miles Davis, a jego muzyka od pierwszego dźwięku trąbki zacierała wszystkie granice. To też film świetnie zrealizowany, szczególnie operatorsko. Ale też monotonnie poprawny, momentami przyciężki na poziomie symbolu, jednocześnie pustawy tam, gdzie kryje się filmowe mięso, charakter, ciężar. Amerykanin bierze się za bary jednocześnie z mrokami ludzkiej duszy i współczesnej amerykańskiej historii. Jakby mówił: „Nieważne, jak bardzo błyszczą twoje buty, brudów na sumieniu nic nie zetrze”. Ważne przesłanie, ale konsekwencją tego idealizmu jest brak ironii. A odrobina szaleństwa bywa ożywcza tak w życiu, jak i w kinie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.