Myśliwski pałacyk książąt Radziwiłłów w Antoninie projektu słynnego klasycysty Schinkla oraz współczesny utwór muzyczny traktujący o tej architekturze i wypełniających ją opowieściach. Do tego połączenia dojdzie na 200-lecie pałacu w Antoninie, bo tam odbędzie się prapremiera zaskakującej opery, do której libretto stworzyła pisarka Agnieszka Drotkiewicz.
Jak go opisać? Pałacowe cacuszko, mechaniczna zabawka z pozytywki, zameczek w szklanej kuli ze sztucznym śniegiem. Albo – matematyczny ośmiokątny rebus zamieniony w oszalowany drewnem budynek myśliwski z centralną wieżyczką, zbudowany w latach 20. XIX wieku przez modnego niemieckiego architekta dla arystokratycznej rodziny miłośników sztuk. Agnieszka Drotkiewicz tak pisze w operowym folderze o chwili, kiedy po raz pierwszy wkroczyła do Antonina: „Przestrzeń przemówiła do mnie swoją precyzją matematyczną, a także poczuciem humoru. Osiem boków, symetryczny układ pokoi, przekrój budynku przypominający widok z kalejdoskopu. Umieszczony pośrodku piec w formie słupa nadaje całości bajkowy charakter, niczym centrum karuzeli, wokół której w poszczególnych pokojach wirują historie mieszkańców i gości tego domu”.
Pałac w Antoninie – przystań książąt i artystów
Autorka libretta zanurzyła się w ten wir, sięgając po historię pomysłodawcy pałacu, księcia Antoniego Radziwiłła – polityka, namiestnika, ale i domorosłego kompozytora – oraz po historię jego architekta – zafascynowanego Grecją i matematyką Karla Friedricha Schinkla, autora wielu ikonicznych berlińskich budynków, ale też pałacu w Kamieńcu Ząbkowickim. Są w libretcie Drotkiewicz wątki nawiązujące do kolejnych wizyt w Antoninie samego Fryderyka Chopina czy do wielkiej i nieszczęśliwej, bo niespełnionej przez wolę rodziców, miłości Elizy Radziwiłłówny, córki Antoniego, i niemieckiego następcy tronu Wilhelma Hohenzollerna. A także zachowane w rodzinnych wspomnieniach spotkanie z wróżką przepowiadającą niejasną przyszłość Europy oraz hulanki ostatniego właściciela Antonina, szaławiły i utracjusza (zawsze marzyłam, by użyć tych określeń), Michała „Rudego” Radziwiłła. Jak mówi pisarka, kiedy spotykamy się w Warszawie: – Cały ten pałac/dom jest jak scena czy wybieg dla rasowych koni. Kolejne postacie wkraczają nań i występują, prezentują się. Ale Antonin był jednocześnie schronieniem, prawdziwym domem, przystanią, tak więc i ten element przywołuję.
Całości operowego dzieła osadzonego w antonińskich przestrzeniach dopełniła muzyka poznańskiego kompozytora młodego pokolenia, Jerzego Fryderyka Wojciechowskiego, który w pewnym momencie cytuje nawet subtelnie trzy chopinowskie akordy z przejmującego mazurka a-moll opus 17, pozwalając słynnemu artyście symbolicznie nawiedzić ponownie Antonin.
– Na pomysł, żeby stworzyć operę, wpadłem rok temu, wiedząc, że zbliżają się obchody 200-lecia pałacu – mówi Marcin Gmys, muzykolog, wykładowca Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu i do niedawna dyrektor Polskiego Radia Chopin, które w Antoninie ma swój chopinowski minifestiwal. Teraz został kuratorem jubileuszowego przedsięwzięcia operowego. Zaprosił do współpracy Agnieszkę Drotkiewicz, z którą znali się z pisania tekstów do programów operowych, oraz wspomnianego kompozytora, którego miał wcześniej okazję docenić na jednym z kompozytorskich konkursów. – Wiedziałem, że nie chcę opery, gdzie Chopin będzie śpiewać ckliwe arie, a Eliza płakać nad romansem z następcą tronu, bo takie próby były na początku XX wieku i wyszedł z tego potworny kicz. Uznałem, że trzeba znaleźć progresywnego pisarza/pisarkę, kogoś uwrażliwionego na kwestie muzyki, oraz doświadczonego kompozytora operowego. Stąd Wojciechowski oraz Agnieszka Drotkiewicz i jej postdramatyczne libretto, które jest trochę jak poemat dygresyjny, w którego centrum stoi ten niezwykły budynek.
Pałac w Antoninie – tu był Chopin
Muzykolog zwraca uwagę na to, że Antonin to jedyne w Polsce miejsce z nienaruszoną bryłą zachowaną z czasów bytności Chopina, bo nawet Żelazowa Wola to przecież rekonstrukcja. Co prawda wnętrze antonińskiego pałacyku też zostało całkowicie zniszczone w czasie II wojny światowej i tuż po niej, ale unikalna architektura trwa do dziś.
– Przez dekady był tu PGR i działy się dziwne rzeczy – opowiada. – Podobno przez pewien czas w pałacu stacjonowały świnie, potem urządzono mieszkania dla rodzin pegeerowskich. Dopiero kiedy znawca muzyki, Jerzy Waldorff, w latach 70. pojechał do Antonina i przeraził się tym, jak to wszystko wygląda, sprawił, że nastąpiła stopniowa odnowa pałacu, przywracanie mu funkcji kulturalnych i turystycznych. Dziś jest tu miejsce koncertów i hotel dla gości.
Gmys od pierwszego pobytu w Antoninie czuł, że ta przestrzeń posiada szczególny genius loci, jakby Chopin i Antoni Radziwiłł zostawili tu swój ślad. – Antoni Radziwiłł to postać niezwykle interesująca – namiestnik, który był wybitnym kompozytorem, świetnym wiolonczelistą i takim też barytonem – opowiada. – Choć samouk w komponowaniu, stworzył pierwszą operę według tekstu „Fausta” Goethego (powstały wcześniej opery faustowskie, ale nie były oparte na dziele niemieckiego poety). Podobno dobrze się z nim znał, może nawet przyjaźnił. Krąży na poły legendarna informacja, że Goethe miał powiedzieć o Radziwille, że to ostatni wielki trubadur Europy i że na prośbę księcia zmieniał pewne frazy w „Fauście”, by lepiej pasowały Radziwiłłowi do partytury. Opera była napisana do oryginalnego niemieckiego tekstu, bo książę – jak przystało na europejskiego arystokratę – mówił biegle po niemiecku, francusku, polsku, ale nie wiem, w jakim języku rozmawiali na co dzień z Chopinem. Tę wielojęzyczność przywołała też w libretcie naszej opery Agnieszka.
Chopin był w Antoninie przelotnie w 1827 roku i dłużej w 1829 roku, już na zaproszenie księcia Radziwiłła. Wtedy skomponował tam poloneza na wiolonczelę i fortepian. Potem też zadedykował księciu swoje jedyne trio fortepianowe. Co ciekawe, Chopin, podobnie jak Radziwiłł, też brał udział w pierwszej scenicznej prezentacji „Fausta” Goethego w Niemczech. – W listach Chopina zachowana jest informacja, że kilka godzin stał, żeby dostać bilety na tę sztukę – mówi muzykolog. – Wydawała mu się trochę dziwna, niepokojąca, a chwilę później wylądował u Radziwiłła i okazało się, że książę komponuje właśnie operę według tego dzieła. Pianista pisał, że był zaskoczony tym, jak pan namiestnik świetnie komponuje. Szczególnie ujmowały go sceny z zakonnicami, bardzo uprzestrzennione, rozgrywające się w dwóch planach muzycznych. Zrobiły na nim wrażenie.
Wróżka, romans, „maharadża” i inne historie z Antonina
Agnieszka Drotkiewicz do grona bohaterów antonińskiej opowieści operowej, oprócz księcia namiestnika i Chopina, zaprosiła też samą siebie (w libretcie wystąpiła jako Agnieszka, współczesna komentatorka karuzeli z historiami) oraz wspomnianego Schinkla, architekta pałacu, który swego dzieła nie zobaczył na żywo.
– Chciałam pokazać, że ten budynek to nie tylko neoklasycystyczna estetyka, która się może podobać lub nie, ale że stała za tym cała filozofia – mówi pisarka. – Alain de Botton w książce „Art As Therapy” ciekawie pisze o przenoszeniu w architekturze wartości południa na północ. Na północy Europy, w miesiącach jesiennych i zimowych, jest ciemno, zimno, wietrznie. Chodzi o to, żeby poprzez architekturę wnieść coś żywiołowego, emocjonalnego. Zmysłowość, słońce, ale też inny rodzaj kontaktów międzyludzkich, inny rodzaj rozmowy. Schinkel znajdował to w starożytnej Grecji i przenosił na północ za pomocą swojej architektury. Projektując, myślał o tym, jak ta przestrzeń ma działać na ludzi, którzy będą w niej mieszkać, jak będą się tam czuć, jakie będą snuć plany, dlatego w libretcie jest też o marzeniach i spojrzeniu w przyszłość: „Będziemy patrzeć, jak nasze dzieci uczą się tu grać na fortepianie”.
Jednak XIX stulecie to wiek dosyć burzliwy, kolejny przyniesie jeszcze większe tąpnięcia, bohaterowie Drotkiewicz pytają więc o przyszłość wróżkę. – Zadają pytania: czy mamy się przeprowadzić? Jakich mamy się uczyć języków? Czy mamy przewalutować pieniądze? Bardzo teatralna scena, ale te pytania brzmią bardzo współcześnie, sami zadajemy je dziś sobie w kontekście współczesnych wojen i kryzysów.
Wśród bohaterów opery jest też wzmiankowana para nieszczęśliwych kochanków („historia miłosna, która jest – jak wiele historii miłosnych – nie do końca fortunna i niosąca doświadczenie pustki” – mówi Agnieszka) czy w końcu Michał Radziwiłł, ze względu na rozrzutność nazywany też „maharadżą”. Bilans jego życia to kilka żon, liczne kochanki, hazard i wydatki ponad stan. Oraz ekscentryczne pomysły, takie jak np. płucka dla psów sprowadzane autem z Ostrowa, plany hodowli żab jadalnych i ich eksportu do Paryża, projekt oszklenia całego pałacu w Antoninie czy próba przekazania go w prezencie… Hitlerowi. Ostatnie lata życia „maharadża” spędził w majątku byłej żony na Wyspach Kanaryjskich (na jej utrzymaniu) i tam zmarł w 1955 roku.
Prawdopodobnie jedyna opera o realnie istniejącym domu
„Antonin. Tętent” to jedyny znany Marcinowi Gmysowi (który operą zajmuje się 30 lat) utwór operowy, którego bohaterem jest realnie istniejący obiekt architektoniczny. Mój rozmówca przypomina sobie jedynie „Duchy Wersalu” Johna Corigliano przygotowane na jubileusz Metropolitan Opera, jednak tam przywoływano mieszkańców Wersalu, ale nie zajmowano się samym pałacem. A w słynnym „Zamku Sinobrodego” Béli Bartóka mamy do czynienia z budowlą baśniową. Drotkiewicz uważa, że Antonin to dom większy niż losy ludzi, którzy w nim żyli, którzy wchodzili i schodzili z oktagonalnej sceny sali kominkowej, podczas gdy dom trwał i wciąż trwa. Dlatego nadaje się na bohatera.
– W takich rodowych siedzibach na pewno chodziło o ego właścicieli, pokaz prestiżu, ale także pełniły one funkcje miejsca spotkań – mówi pisarka. – Stały na szlakach i ktoś zawsze po drodze zatrzymał się tam na chwilę, między Paryżem a Moskwą, by osuszyć buty i posiedzieć przy kominku. Dziś to nie rodzina właścicieli tu przyjeżdża, ale nadal ktoś siada przy fortepianie i sprawia, że inni się gromadzą, o czymś rozmawiają. Dodatkowo ten konkretny pałac ma aspekt czegoś dziwnego i niespotykanego, w jakimś sensie nadaje inny rytm. Chodzisz w kółko wokół tej kolumny z porożami i masz poczucie bycia w bajce.
Ośmioboczny budynek znajduje swoje odzwierciedlenie nawet w samej strukturze utworu i muzyce: osiem scen, z jedną, która się powtarza, do tego kompozytor Jerzy Fryderyk Wojciechowski czasami stosuje skale ośmiodźwiękowe, mimo że tradycyjna gama składa się z siedmiu dźwięków. Kompozytor też jest osobiście związany z tą pałacową przestrzenią, bo przyjeżdżał tu na wakacje jako dziecko. Jak pisze w folderze wydanym z okazji premiery: „Kiedyś moi rodzice z moim rodzeństwem, a dzisiaj ja sam pakuję się w czerwcu i na okres lata wyprowadzam się z miasta. Kiedy w ostatnich latach udało mi się bywać w pałacu w Antoninie – zarówno upalnym latem, jak i śnieżną zimą – zrozumiałem, że Radziwiłłów i mnie łączy jakiegoś rodzaju więź. Zarówno oni, jak i ja znaleźliśmy gdzieś na uboczu pewnego rodzaju przystań, pozwalającą na odpoczynek poza miastem, w której można w spokoju złapać oddech, dokończyć pewne sprawy, a nawet spotkać się z zaproszonymi gośćmi”.
Muzyka w Antoninie – baśniowy koloryt i tętent
– Jerzy Fryderyk nie jest kompozytorem, który za każdym razem chciałby udowadniać, że jest skrajnym awangardzistą – uśmiecha się kurator przedsięwzięcia, gdy pytam go o muzyczny kształt opery. – To muzyka, która brzmi nowocześnie, ale jednocześnie jest „do słuchania”. Takie są jego pieśni, opery i taka jest również ta, znakomicie przemyślana partytura. W libretcie Agnieszki istotna jest metafora ósemki, czyli nieskończoności, powtórzenia, zapętlenia – uwertura, czyli pierwszy numer, również powraca na samym końcu.
Ta uwertura to piękne solo na fortepian (Jakub Czerski), do którego następnie dochodzą skrzypce (Marianna Jadwiga Wojciechowska) oraz wibrafon (Małgorzata Marciniak). Jest odpowiednikiem bajkowego „Był sobie raz…”, co celnie wprowadza w klimat opowieści. Pozostałe instrumentarium kameralnego składu to wiolonczela (Weronika Izabella Strugała) i waltornia (Damian Lotycz). – Sama muzyka chwilami flirtuje z tonalnością i bywa przyjemna, ale są też fragmenty aleatoryczne [dopuszczające udział przypadku – przyp. red.], gdzie muzycy mają pewien margines dowolności. To wszystko będzie musiał spiąć dyrygent Piotr Deptuch – wyjaśnia Marcin Gmys. Zapowiada przy tym, że w tej muzyce znajdziemy zarówno baśniowy koloryt budowany przez zestaw perkusyjny z wibrafonem, jak i tytułowy tętent, bo to w końcu pałacyk myśliwski z polowaniem na koniach, ale też galopujący rytm historii w tle.
Jednak najważniejsze są głosy czwórki wspaniałych śpiewaków. – Ewelina Jurga czy Natalia Kawałek to śpiewaczki, które mimo młodego wieku robią już duże kariery zagraniczne – opowiada dyrektor artystyczny. – Równie ciekawe partie męskie wykonają Aleksander Rewiński i Wojciech Dzwonkowski, baryton. I poza tym najniższym głosem, przypisanym do postaci Schinkla, pozostałe postaci są wędrujące, niczym w klasycznych „Opowieściach Hoffmana” Offenbacha. Aleksander Rewiński wykona więc partie: nauczyciela, Antoniego, Chopina, Michała Radziwiłła, wspomniana Natalia Kawałek będzie Wandą, Agnieszką, Luizą, Mariną Cwietajewą. Sopranistka Ewelina Jurga to Eliza, Sapieżyna i Wróżka.
Od początku opera w Antoninie pomyślana była na kameralny zestaw muzyków i śpiewaków, bo do antonińskiej sali większy skład się nie zmieści. Marcin Gmys: – To jest jednak mała sala (200 osób publiczności i maksymalnie 10 wykonawców), ale znakomita koncertowo i słyszy to każdy – i ten w pierwszym rzędzie, i w ostatnim czy na galeriach. Schinkel projektował to miejsce specjalnie dla profesjonalnego muzyka, by miało idealną akustykę, niezależnie od tego, gdzie się stanie. Jednocześnie w związku z małym zespołem nasza opera jest bardzo mobilna. Można powiedzieć, że to „niskonakładowe” dzieło i ma szansę zaistnieć na innych scenach, już po tych jubileuszowych, pierwszych wykonaniach koncertowych 16 listopada w Antoninie.
Kiedy na koniec pytam Agnieszkę, jak czuje się pisarka, która pisze swoje pierwsze libretto operowe, odpowiada jak na miłośniczkę arii przystało: – To jest dla mnie ciekawa forma. Opera przypomina baśń, mit, psychoanalizę. Jak na terapii powtarzasz często to samo z różnych stron: „Ale ja jednak chcę, ale właśnie chcę!”. Przeskalowanie, repetytywność, czasami brak logiki i dyktatura emocji. To jest tak dalekie od rzeczywistości, że dzięki temu nieraz znajdujemy w operze jakąś głębszą, schowaną przed naszym racjonalnym rozumieniem prawdę. Ważne, żeby język w operze nie przeszkadzał, nie „zastawiał drogi” do tego, co istotne. Pisząc libretto, starałam się zrobić to bardzo minimalistycznie, ale też z dużą ilością powtórzeń, bo powtórzenia są wpisane w ten idealnie symetryczny budynek.
Miejsce, opowieść, zapętlająca się muzyka mają szansę współbrzmieć w pałacu w Antoninie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.