Na plakacie szczupły mężczyzna w dwurzędowym płaszczu wyraźnie odcina się od czerwonego tła. Mamy rok 1953, a powojenna Warszawa nie bez trudności odradza się z ruin. Poczuciu nowej szansy towarzyszy lęk. Ściany mają uszy, a sąsiedzi – długie języki. Oportunistyczni literaci korzystają z koniunktury. Ale Pan T. (dawno niewidziany Paweł Wilczak), główny bohater najnowszego filmu Marcina Krzyształowicza, jest na cenzurowanym.
Pan T., niegdyś ceniony pisarz i bywalec salonów, dziś mieszka w skromnym hotelu dla literatów. Odczuwa głęboką niechęć i pogardę do rządzących. Gdy dodać do tego wrodzony nonkonformizm i nieco nihilistyczną filozofię życiową, łatwo zrozumieć, dlaczego spadł w społecznej hierarchii. Bohater to rasowy flâneur. Przemierza pokryte pyłem stołeczne ulice w czarnym golfie i ciemnych okularach. Czasami wyląduje na partyjnym raucie, gdzie przy pisuarze odbędzie intrygującą rozmowę z pierwszym sekretarzem. Kiedy indziej w ucho wpadnie mu jazzowa nuta dobiegająca z piwnicy. T. chodzi na spotkania ważne i błahe, na obiady po znajomości, czasami na imprezy u lepiej ustosunkowanych kolegów i ich uroczysz żon. Te patrzą na niego z flirciarskim błyskiem w oku, ale bez powagi. Bo kto wchodziłby w romans z facetem, który utrzymuje się z korepetycji? A na dodatek, czego już nie wiedzą, ma romans ze swoją uczennicą (Maria Sobocińska). Wie o tym za to jego sąsiad Filak (słusznie nagrodzony w Gdyni Sebastian Stankiewicz). Filak bowiem wie o T. wszystko. Marzący o dziennikarskiej karierze prowincjusz podziwia pisarza. Zaczyna spędzać większą część dnia z uchem w przytkniętej do ściany szklance. W rezultacie T. ląduje na celowniku Urzędu Bezpieczeństwa, podejrzewany o zamiar wysadzenia Pałacu Kultury i Nauki. Może pozornie obojętny na politykę twórca dał się wciągnąć w spisek?
Sprawdza się w filmie decyzja o wprowadzeniu scenicznych wątków i elementów thrillera noir. Tajemniczy złoczyńcy, pojawiający się niemal wyłącznie jako zamaskowane cienie, przynależą do porządku wyobraźni, która u współczesnych literatów znajduje się w przymusowej stagnacji. Muzyka Michała Woźniaka niesie obraz lekko i z ikrą. Czerń i biel Adama Bajerskiego nie są gęste i dramatyczne jak u Łukasza Żala w „Zimnej wojnie”, raczej fotograficzne. Ale wraz z nieodzownymi kłębami papierosowego dymu i niemal wyczuwalną jazzową wibracją budują niezapomniany klimat retro. Krzyształowicz i Jarosław Stypa podjęli wiele trafnych decyzji, kompletując obsadę. Na specjalną wzmiankę zasługuje oczywiście Stankiewicz, który z sukcesem ubiera w dramatyczny kostium wszystkie swoje komediowe umiejętności, okraszając je potrzebną szczyptą subtelności. Genialne są epizody: te większe, jak lizusowaty spiker Iruś w interpretacji Wojciecha Mecwaldowskiego czy dekadencki Bierut Jerzego Bończaka, ale też mniejsze – Leszek Balcerowicz, Kazimierz Kutz i Jacek Fedorowicz w roli trzech staruszków czy migająca w typowej dla siebie roli femme fatale Katarzyna Warnke. Dawno niewidziany na wielkim ekranie Paweł Wilczak przekonująco gra nieco defetystycznie nastawionego do życia inteligenta z ironicznym podejściem do nowego porządku. Kostiumy Magdaleny Biedrzyckiej dodają mu wyrazistości.
Widzowie, którzy chętnie czytają media branżowe, od kilku miesięcy z tytułem „Pan T.” najmocniej kojarzą zapewne konflikt towarzyszący produkcji. Choć pierwotny scenariusz filmu (przepisany następnie przez Krzyształowicza) autorstwa Andrzeja Gołdy był inspirowany „Dziennikiem 54” Leopolda Tyrmanda, to, co podkreślają twórcy, postać głównego bohatera miała czerpać także z innych literackich ikon lat 50. „Inspiracja to nie adaptacja. To nie jest film o Tyrmandzie” – tę zdecydowaną deklarację słychać od kilku miesięcy, a w sukurs przychodzą procentowe badania tekstu i definicje prawne. Z drugiej strony barykady znalazł się Matthew Tyrmand, spadkobierca praw do twórczości ojca. Wspierany m.in. przez dyrektora PISF Radosława Śmigulskiego, uważał, że wchodzący 25 grudnia na ekrany kin film bez jego zgody wykorzystuje elementy twórczości ojca. Żądał od twórców kilkumilionowej kwoty.
Cała ta afera z jednej strony pomaga filmowi, bo podobnie jak w przypadku „Mowy ptaków” daje mu darmową promocję. W końcu czarny PR to też PR. Ale w świecie, w którym nie wszyscy znają już nazwisko Tyrmanda, ogranicza dyskusję wokół „Panu T.” do skandali, konfliktów i pomówień. Tymczasem film Krzyształowicza to kino kameralne, ale z wizją, ze smaczkami i z mrugnięciami okiem. Pewnie nie dla wszystkich. Ale jak pokazuje historia partyjnie sterowanej literatury, to, co jest dla wszystkich, bywa do niczego.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.