Znaleziono 0 artykułów
14.10.2024

Kolekcjonować można wszystko. Każdy przedmiot opowiada historię

14.10.2024
(Fot. Alina Żemojdzin)

„Patrz pod nogi” to nie jest poradnik kolekcjonowania, ale niebywale barwna, błyskotliwa opowieść o rzeczach, prawdzie i kłamstwach. Kto zna profil instagramowy #odrzeczysklad, ten wie, co zbiera Kora Tea Kowalska. Broszki, porcelanowe lalki, plastikowe misie, dizajnerską ceramikę, plakaty, ubrania sprzed lat. Autorka książki opowiada nam o sensie kolekcjonowania i radzi, na co uważać. I dlaczego akurat w Gdańsku.

Po co ci kolekcjonowanie?  

W pewnym sensie po nic. Teraz, gdy napisałam książkę, dochodzę do wniosku, że może jeszcze nie chciałabym się pozbyć rzeczy, ale już nie potrzebuję nowych.

W książce podajesz naukowo udowodnione korzyści z kolekcjonowania: zmniejsza poczucie lęku, wzmacnia samoidentyfikację w społeczeństwie, daje poczucie władzy. Któryś jest ci bliski?

Rozpracowałam teorie o kolekcjonowaniu po to właśnie, żeby przekonać się, czy mają sens. Myślę, że w każdej z nich niektóre elementy są dobrze zdefiniowane, ale – jak to teorie – w którymś momencie rozbijają się o praktykę. Ja nie identyfikuję się z żadnym z tych powodów. Na pewno czerpię z posiadania kolekcji wręcz zmysłową przyjemność.

Piszesz, że kolekcjonowanie wywołuje podobne doznania jak kontakt cielesny.

Zdecydowanie to jest ten rodzaj zmysłowych odczuć. Zbieranie wiąże się z poznawaniem, odkrywaniem, towarzyszą mu zawsze emocje zdobywania, a one – niezależnie, czy wygrzebujemy coś z ziemi, znajdujemy na śmietniku, czy licytujemy na aukcji – są bliskie temu, co czujemy w kontakcie fizycznym. Krótko mówiąc, kolekcjonowanie jest ekscytujące jak seks, czasem nawet bardziej.

W zbieraniu przecież też chodzi o zespolenie zupełnie różnych i obcych sobie ciał. Jedno martwe, drugie żywe, wspólnie sprawiają, że martwe ożywa. Według mnie magia rzeczy bierze się stąd, że nic o nich nie wiemy. Oczywiście, możemy poznać datę i miejsce wykonania, co daje nam złudne poczucie władzy i wiedzy, ale liczą się przecież także ciężar, chłód albo ciepło, zapach. Dogłębnie można poznać rzecz tylko za pomocą zmysłów. Jak osobę.

(Fot. Alina Żemojdzin)

Opowiedz o swojej kolekcji.

Już w podstawówce miałam dwa duże zbiory – kiczu sakralnego, w którym mieściły się szklane kule z Jezuskiem, obrazki dewocyjne itp., i drugi – starych zabawek. Nowe mi się nie podobały, więc najpierw zaczęłam zaglądać do kolekcji rodziców, a potem ją poszerzać.

Zabawki zresztą zbieram do tej pory. Nieortodoksyjnie. Często spotykam się z opinią, którą weryfikuję w książce, że prawdziwy kolekcjoner koncentruje się na jednym temacie i dąży do stworzenia kolekcji, która ma myśl przewodnią. Nie wystarczą więc stare zabawki, powinny być tylko przedwojenne albo tylko z jednej fabryki. Ja biorę to, co mnie po prostu porusza albo jest w jakimś sensie ciekawe. Niekoniecznie wizualnie – estetyka jest na dalekim planie, bardziej interesuje mnie tworzywo i historia. To są główne wątki mojej kolekcji. Poza tym ja lubię mieć dużo. Jak Iris Apfel.

Jak dużo?

Nie wiem! Mam kilka tysięcy broszek, starych guzików i nawet nie wiem, jak miałabym to policzyć, bo często różnią się tylko kolorami. A fragmenty porcelanowych lalek znalezionych w ziemi? Liczyć każdą kończynę i każde ucho osobno?

Pamiętam za to historię każdego przedmiotu: co kupiłam na bazarku, co dostałam, a co upolowałam na aukcji. Ale nie robię katalogów. Studiowałam archeologię, nakatalogowałam się już w życiu i teraz się tym brzydzę. Wolę dać sobie możliwość, że zapomnę. To może być przyjemne.

(Fot. Przemek Dębowski)

Wspomniałaś Iris Apfel, więc porozmawiajmy o ubraniach.

Mam na przykład 200 jedwabnych koszul z lat 70. i 80. Najwięcej kupiłam w czasach, gdy w lumpeksach było jeszcze dużo fajnych rzeczy sprzedawanych na kilogramy. Jedwab jest lekki, więc koszula mogła kosztować na przykład 80 groszy.

Lubię rzeczy z Mody Polskiej, bo są wysokiej jakości. Nawet teraz mam na sobie pulower, który ma pewnie 40 lat i żadnego zmechacenia. Kupuję Hoffland, jeśli gdzieś trafiam. To akurat były straszne szmaty, więc rzadko nadają się do noszenia, ale zbieram ze względu na ich wartość historyczną. Czasem zdarza się, że ktoś nie nosił, tylko trzymał w szafie – mam trzy koszule w świetnym stanie. Udało mi się zdobyć prawie wszystkie hitowe projekty Barbary Hoff. Dawniej można było je wyszukać w hałdach ciuchów na rynku – trafiały tam z pojemników PCK, gdzie ludzie wrzucali niepotrzebne ubrania. Teraz częściej na Vinted czy OLX, raz nawet ktoś dołączył do przesyłki karteczkę, że zna moje konto instagramowe, #odrzeczysklad, i cieszy się, że rzecz trafia akurat do mnie.

Pewnie dostajesz czasem rzeczy od obserwatorów?

To się zdarza. Nieraz ktoś mi coś wysyła i pisze, że na pewno to mi się spodoba. Bywa różnie, ale czasem dostaję zaskakująco wspaniałe rzeczy. Jakiś czas temu artystka z Warszawy przysłała ogromny karton, a w nim była magia! Każda rzecz wspaniała! Stare zeszyciki, wazonik pikasiak – pęknięty, ale to nie szkodzi, jedwabna chusta z ostatniego rejsu Batorego z 1969 roku, koszule ze szpiczastymi kołnierzykami.

(Fot. Przemek Dębowski)

Co robisz, gdy dostajesz taką przesyłkę?

Musi sobie poleżeć, dojrzeć, zanim rozparceluję rzeczy. Czasem miesiącami podchodzę, oglądam, wszystko sprawdzam. Dopiero potem znajduję miejsca dla poszczególnych przedmiotów. Tak jest również z kolekcjami, które znajduję sama. Rzeczy pani Hali leżą nierozparcelowane od kilku lat.

Historia kontenera z rzeczami po pani Hali jest bardzo poruszająca.

To był sobotni wieczór, siedzieliśmy z mężem na balkonie, świętowaliśmy obronę moich studentów, gdy nagle jeden z nich przysłał mi wiadomość, że pod takim a takim adresem stoi kontener z rzeczami z domu obok. Spojrzałam na zdjęcie, pomyślałam, że pewnie znowu jakieś stare książki, szkoda czasu. Poza tym piliśmy wino, nie mogliśmy więc pojechać autem. Coś mnie jednak ciągnęło do tej przygody, dlatego zamówiliśmy taksówkę i spędziliśmy wieczór, szperając w deszczu po kontenerze. Ktoś wyniósł tam całą zawartość mieszkania – popakowaną metodycznie w czarne worki, ale bez wcześniejszej selekcji. Były tam ubrania – wspaniałe, wiele ręcznie szytych; wzięłam taftową sukienkę z bufiastymi rękawami, których ktoś nie zdążył doszyć, leżały w osobnym pakunku, złożone w kosteczkę. I drugą jedwabną w piękny modernistyczny wzór, jak sądzę, z wzorcowni w Milanówku. Były tam dokumenty, listy, wazoniki z Ćmielowa, niebieski wazon Asteroid Drosta – wszystko szokująco pieczołowicie zachowane. Wyrwane czyste kartki ze starych zeszytów poukładane w stosiki i związane sznurkami, każda rzecz na swoim miejscu, ale już w nie-miejscu, w czyśćcu, jakim dla rzeczy jest kontener.

Wzięliśmy tyle, ile mogło zmieścić się do taksówki – nie wiem, co myślał taksówkarz, zabierając dwoje zmokniętych ludzi i worki spod pełnego śmieci kontenera, ale odnalezienie tych rzeczy było dla mnie ważnym doświadczeniem.

Opisując w książce swoją kolekcję, zaczynam od rzeczy pozornie martwych, takich, które wygrzebałam z ziemi – trafiły tam kiedyś i po latach dostały nowe życie. Historię kontenera pani Hali przywołuję pod koniec, bo ona pokazuje przewrotność przedmiotów i naszego myślenia o nich. Okazuje się, że my znikamy, a one zostają i różnie toczą się ich losy. Te powiązane sznurkami listy nie mają żadnej wartości kolekcjonerskiej, pewnie nawet ich nie przeczytam, ale wzięłam z szacunku dla cudzej pieczołowitości, ponieważ poczułam się odpowiedzialna za to, żeby je przechować. W jednej z torebek znalazłam zawinięte w papier trzy zdjęcia i krótkie życiorysy – na skrawkach papieru zachowano świadectwo rzeczywistości tamtych lat. To było bardzo dojmujące. Ktoś tak bardzo dbał o rzeczy, a potem one w jedno popołudnie trafiły na śmietnik.

(Fot. Przemek Dębowski)

I częściowo do ciebie. Podobnie jak 30 kilogramów połamanych fajek, które wygrzebałaś z ziemi.

Okazuje się, że rzeczy nie umierają nigdy. Mogą się rozpaść, bo wykonano je z nietrwałego tworzywa. Mogą się zmienić, bo tworzywa ewoluują. Ale przychodzi czas, kiedy ktoś je znajduje i znów zaczynają żyć i buzować.

Fajki zbieraliśmy jeszcze z rodzicami. Spytałam ich teraz, gdzie są, bo pisząc o czymś, muszę to mieć przed oczami, a najlepiej w ręku. Ojciec żartował, że uratował je przed zakusami matki, która zamierzała wyłożyć nimi ścieżkę przed nowym domem, żeby nie było błota. Z jednej strony to logiczne – wróciłyby tam, skąd je wzięliśmy, wiele by im się nie stało, bo i tak są połamane. Jednak byłoby szkoda. Ładnie wyglądają w szklanej przezroczystej misie.

Czy twoja historia byłaby możliwa w innym mieście niż Gdańsk?

Pewnie we Wrocławiu byłaby podobna. Choć myślę, że gdańska poniemieckość jest inna od tej na ziemiach zachodnich. Trudno mi zresztą mówić o innych miejscach, bo całe życie mieszkam w Gdańsku i wciąż czuję niedosyt opowieści o nim – niby jest ich bardzo dużo, ale wydaje mi się, że zasługują na pogłębienie. Ja zdecydowałam się na pokazanie Gdańska z mojej perspektywy – dziecka, które wzrastało w dobie kompletnej martwoty lat 90., i osoby dorosłej żyjącej w mieście odnawianym w nieco kuriozalny sposób.

Mam wrażenie, że wśród ludzi wygrzebujących stare przedmioty z ziemi najwięcej jest właśnie gdańszczan. Tutaj nie wymaga to archeologicznego przygotowania, wystarczy poskrobać grabkami, żeby zobaczyć, jak wiele warstw ma Gdańsk i że większość z nich – dosłownych i symbolicznych – jest kompletnie zapomnianych. Nie trzeba być specjalistką, żeby zorientować się, że współczesne miasto jest zupełnie inne od tego, jakie było wcześniej. Na pewno zaważyły na tym powojenna trauma i decyzje o spolszczaniu Gdańska. Zrobiono to w taki sposób, że nikt nie poczuł się u siebie.

Wszędzie jesteśmy trochę obcy, nie zapuściliśmy korzeni. Niemieckie przedmioty wciąż wyłażą spod ziemi. Wszyscy używamy słów będących połączeniem wpływów z jidysz i niemieckiego: becelować, winkiel, szwindel, szmelc, szunt.

(Fot. Przemek Dębowski)

Wypisałam sobie z twojej książki śliczne zdanie: „Słowa kłamią, rzeczy nigdy”. Naprawdę tak jest?

Pisząc o przedmiotach, zdałam sobie sprawę, jak bardzo słowa nie potrafią oddać tego, jaka jest dana rzecz. Po prostu rozjeżdżają się.

Podaję w książce przykład porcelanowego krążka ze spiralą po jednej stronie. Po niemiecku nazywa się Milchwächter-Butz, czyli „strażnik mleka Butza”. W patencie został opisany jako „przyrząd służący do umieszczenia w garnku z gotującym się mlekiem, żeby nie wykipiało”. Tyle słów, a i tak nie oddają precyzyjnie sensu.

To zdarza się bardzo często – szczególnie w odniesieniu do przedmiotów, które wyszły z użytku, ale nie tylko. Jeśli opiszemy szklankę, to ten opis może być fajny lub nie, poetycki albo techniczny, ale nigdy nie będzie to szklanka. Język i przedmioty to po prostu inna materia.

Sprawdzam czasem, czy da się zapomnieć o języku – nie używać żadnych określeń i odbierać rzeczy zmysłowo, jak dziecko, które nie zna jeszcze żadnych opisów. Takie ćwiczenie z niemożliwego pozwala mi zobaczyć, jak bardzo na co dzień jesteśmy zależni od kontekstów czy kulturowych etykiet.

O tym, jak ważny jest kontekst, w którym istnieje rzecz, opowiadasz w historii o noszach.

Ta anegdota mówi o wielu sprawach, również o tym, że tworząc historię na bieżąco, czasem się ją po prostu wymyśla. Było tak: moja znajoma rekonstruktorka historyczna dostała od przyjaciół nosze ze szpitala psychiatrycznego. Przydały się kilka razy do odtwarzania szpitala polowego i po paru latach wylądowały w piwnicy. Moja znajoma przeprowadziła się, a nosze znalazł nowy lokator. Muzeum II Wojny Światowej akurat zbierało eksponaty do oddziału na Westerplatte. Szybko ktoś sprytny do noszy dorobił historię – miał na nich umierać żołnierz z Westerplatte i następnie, niczym relikwię, niejaki pan Formela przechowywał je w Nowym Porcie, ku pamięci. Pan Formela rzeczywiście w trakcie wojny mieszkał pod tym adresem, więc to się zgadzało. Ale księgi adresowe są łatwo dostępne, tę historię napisano w trzy minuty. Tymczasem muzealnicy zbadali ślady – znaleźli krew, więc kupili i pochwalili się w mediach, że mają taki cenny eksponat z epoki. Po polskim żołnierzu, więc rarytas.

Niestety dość szybko zweryfikowali to internauci, w tym moja znajoma, wcześniejsza właścicielka noszy. Napisała do muzeum, jak było naprawdę. Nie dostała żadnej odpowiedzi. Ze strony internetowej zniknęły filmiki i zapadła cisza, która trwała przez kolejne lata. Dopiero kilka dni przed naszą rozmową muzeum wydało oświadczenie, w którym przyznaje, że nosze były jednak powojenne i że zwrócili obiekt sprzedającemu. Opisałam to, żeby uzmysłowić, jak bardzo to wszystko, co dzieje się wokół rzeczy, bywa złudne i iluzoryczne.

(Fot. Przemek Dębowski)

Chodzisz do muzeów?

Czasem chodzę.

I o czym tam myślisz?

Że to wielka szkoda, że nie wolno dotykać eksponatów. Ja potrzebuję namacalności, przedmiotu. Dopiero w ręku zyskuje sens.

Jeśli napisze do ciebie ktoś, kto dopiero przymierza się do kolekcjonowania, to co odpowiesz?

Zbieraj, co chcesz. Nie patrz na mody ani na to, ile coś jest warte. Teraz jest drogie, ale za chwilę może kosztować zero złotych. I odwrotnie. Nie warto też tracić głowy. Zbieranie to rodzaj szaleństwa – łatwo przekroczyć granicę, za którą jesteśmy spłukani i spalamy się z zawiści o cudze kolekcje. Najważniejsza jest przyjemność.

Nie masz czasem dość?

Książką „Patrz pod nogi” najprawdopodobniej zamknęłam pewien etap. Rozbiłam tę symboliczną gablotę, wypchaną po brzegi rzeczami, teraz już mniej obchodzi mnie gromadzenie. Na razie nie redukuję kolekcji – to taki etap limbo, może się rozwinąć w każdą stronę, jeszcze nie wiem, w którą. Ale zaczynam fantazjować o nowych rzeczach i ciuchach, dla odmiany takich prosto ze sklepu.

(Fot. materiały prasowe)

Kora Tea Kowalska, „Patrz pod nogi. O zbieraniu rzeczy”, Karakter

Aleksandra Boćkowska
  1. Ludzie
  2. Portrety
  3. Kolekcjonować można wszystko. Każdy przedmiot opowiada historię
Proszę czekać..
Zamknij