Performerka burleski Bunny de Lish, jedna z bohaterek serialu dokumentalnego „Nago. Głośno. Dumnie” Agnieszki Mazanek i Dellfiny Dellert, wkrótce świętuje jubileusz dziesięciolecia pracy scenicznej. – Kieruję moje występy do kobiet. Mam 44 lata, 158 cm wzrostu i walczę z wagą. Wychodzę na scenę i jestem piękna, seksowna, dominująca albo słodka. Przekaz jest prosty – ty też tak możesz. Bo ty też masz w sobie moc. Mówimy kobietom, osobom transpłciowym, osobom nieheteronormatywnym, że mogą tworzyć same siebie – mówi.
Trudno nam było się umówić, bo w godzinach mojej pracy ty też jesteś w biurze. Kasia pracuje za dnia w korporacji, a Bunny nocą występuje na scenie.
Tak, w dziale onboardingu w międzynarodowej korporacji zajmuję się rejestracją umów terminali płatniczych na rynku szwajcarskim. Znam tamtejszą odmianę języka niemieckiego i realia, bo przez pięć lat mieszkałam w Szwajcarii z mężem. Pewnego dnia powiedział mi, że poznał kogoś w internecie. Z dnia na dzień musiałam się spakować i wrócić do Polski. Potem się namyślił, więc znów do niego pojechałam. Po trzech dniach wróciłam do Polski, po roku złożyliśmy pozew o rozwód. I musiałam zbudować sobie życie na nowo.
Potrzebujesz tej zwyczajnej pracy?
Tak, i to nie tylko dla poczucia bezpieczeństwa, choć pandemia pokazała, że działalność artystyczna nie dość, że ma datę ważności, to jeszcze potrafi być niepewna. Praca w korporacji ma tę zaletę, że gdy zamykam komputer, przestaję o niej myśleć. Dzięki pensji stać mnie na podróże, na ciuchy i na rachunki. Kasę za pokazy traktuję jako coś ekstra. Inwestuję ją w burleskę i nowe kostiumy.
Zwyczajna praca daje mi poczucie równowagi. Ludzie, którymi otaczam się nocą, są zupełnie inni niż normalsi, których widuję w biurze. Artyści często zapominają o tym „normalnym” świecie i jego problemach. Choć oczywiście te światy mogą się przenikać. Któregoś razu podczas planowanej regularnie integracji większość mojego zespołu, pewnie z 22 osoby, wybrała się na mój występ w Madame Q. Bawili się najlepiej i najgłośniej.
A podwójna tożsamość – Kasi i Bunny – też jest ci potrzebna?
Zdecydowanie. Choć z czasem Kasia i Bunny zaczęły się do siebie zbliżać. Kiedyś mocniej je oddzielałam. Teraz widzę, że choć Bunny zawsze będzie głośniejsza, to dzięki niej Kasia nabrała jeszcze więcej pewności siebie. Już nie stara się być mniejsza, mniej widoczna, spokojniejsza.
Od pewnego momentu ubieram się w stylu pin-up również na co dzień – fasony z lat 40. i 50., buty, np. marki Lulu Hun, robione na wzór ówczesnych, na obcasach, bo jestem niska, staranny makijaż, kwiaty we włosach. W pandemii wyrzuciłam z szafy wszystkie współczesne ubrania. Nie mam ani jednej pary rurek, ani dzwonów, tylko dżinsy z wysokim stanem.
Na scenie oczywiście jest to podkręcone – błyszczące, spektakularne. Ale wszyscy się już przyzwyczaili, że za dnia też jestem inna. Szefowa w pracy totalnie mnie w tym wspiera, a nawet motywuje. Często ktoś podchodzi do mnie na ulicy, żeby powiedzieć, że fajnie wyglądam.
Gdzie kupujesz ubrania?
Mam kilka ulubionych marek, zwłaszcza angielskich, które szyją rzeczy jak z minionych epok – Collectif, Hearts & Roses, Vivienne of Holloway. Szukam w butikach, second handach i na Vinted.
Nigdy nie bałaś się wyróżniać?
Nie. Zawsze wiedziałam, że odstaję, ale nie przeszkadzało mi to. To zasługa moich rodziców. Mój tata był gwiazdą teatrzyku piosenki dziecięcej Violinek. U nas w domu non stop się śpiewało. Wysyłano mnie na konkursy piosenki i do teatrzyków szkolnych.
Mama szyła ubrania. Gdy w latach 80. ojciec pracował w centrali handlu zagranicznego, przywoził mamie z Niemiec i z Francji wykroje i materiały. W przedszkolu i podstawówce miałam inne ubrania niż reszta. Uczono mnie, że dobrze być indywidualistką. Gdy tłumaczyłam mamie, że coś chcę, bo mają to dzieciaki w szkole, pytała, czy gdyby wszyscy skakali do wnętrza wulkanu, skoczyłabym za nimi.
Nie podążam więc za tłumem. Pozostaję wierna sobie. Nawet jeśli to komuś przeszkadza.
Taka postawa pasuje do burleski.
Tak, tu każdy jest indywidualistą, a razem tworzymy wspólnotę, grupę wsparcia, rodzinę z wyboru. Tu każdy chce być inny. Krzywo patrzy się na dziewczyny, które próbują kopiować inne performerki. Burleska jest po to, żeby opowiedzieć własną historię.
I opowiadasz ją już od dekady.
16 września świętuję jubileusz dziesięciolecia na scenie, który odbędzie się w Warszawie przy Brackiej 20. To kamień milowy, ale na pewno nie koniec. Będę występować, dopóki nie zniosą mnie ze sceny. Skoro Lulla La Polacca jest gwiazdą po osiemdziesiątce, ja też mogę.
A jak się zaczęło?
Gdy w 2008 roku, jako niespełna trzydziestoletnia dziewczyna, po rozstaniu z mężem wróciłam ze Szwajcarii, podjęłam pracę w kancelarii adwokackiej. Żeby trochę się rozerwać, zapisałam się z przyjaciółką na taniec brzucha. Swoją drogą tam po raz pierwszy zetknęłam się z body shamingiem, choć wydawałoby się, że akurat na tych zajęciach powinno się afirmować kobiece ciało w każdym rozmiarze. Po czterech latach ćwiczenia klasycznego belly dance’u zainteresował mnie tribal fusion, ale ten nurt dopiero raczkował. Szukając swojej drogi, trafiłam na tzw. show burleskę. Jedną z moich ówczesnych nauczycielek była Ania Redlin z Łodzi. Spodobały mi się te warsztaty. Potem poznałam Betty Q czy Pin Up Candy. Ania Absynt, która prowadziła przy Chmielnej sklep z kostiumami, poznała mnie z Pin Up Candy, z którą zaczęłam trwającą do dziś współpracę.
Zdobywałam pierwsze bookingi, ale moja kariera nie rozwijała się zbyt szybko. Zrobiłam sobie rok przerwy. Potem dzięki Pin Up Candy wróciłam. Wtedy wreszcie spróbowałam pełnej burleski, ze zdejmowaniem stanika. Nie od razu odważyłam się odsłonić ciało. W burlesce pod koniec pokazu zostajesz na scenie w bieliźnie, nasutnikach, czasem pończochach i butach. Ale tu nie chodzi o idealne ciało, tylko o kobiecą siłę.
Burleska wykorzystuje elementy striptizu.
Tak, ale to inny striptiz. Jako antropolożka kultury rozróżniam dwa spojrzenia – male gaze, na które nastawiony jest striptiz w klubach, i female gaze w burlesce. Mam znajomą, która robi jedno i drugie – pracuje w klubie go-go i występuje z burleską na scenie. Striptizerki mają namówić męską klientelę, by ci wyskoczyli z kasy, więc ich taniec jest nakierowany na męski sposób patrzenia oraz de facto – jak tłumaczyła mi znajoma z Bazylei – jest usługą.
Ja kieruję występy do kobiet. Mam 44 lata, 158 cm wzrostu i walczę z wagą. Wychodzę na scenę i jestem piękna, seksowna, dominująca albo słodka. Przekaz jest prosty – ty też tak możesz. Bo ty jako kobieta masz w sobie moc. Mówimy kobietom, osobom transpłciowym, osobom nieheteronormatywnym, że mogą tworzyć same siebie. I że – jak mawia Dita von Teese – możesz być najbardziej soczystą brzoskwinką na świecie, a i tak znajdzie się ktoś, kto nie lubi brzoskwiń. Nie dogodzisz każdemu, więc się nie przejmuj opinią innych.
Czym jest dla ciebie burleska?
Małą formą teatralną, która wykorzystuje ciało, by podważyć porządek społeczny. Kobieca nagość wciąż wywołuje skandal, więc jest nośna.
Burleska to taniec, ale i aktorstwo. Nie ma występu bez mimiki. Gdy oglądam swoje zdjęcia z występów, widzę uśmiech kota z Cheshire. Bo to mnie naprawdę uszczęśliwia.
A czym się burleska różni od teatru? Tym, że tam trzeba siedzieć cicho, dopiero po można wszystkim klaskać. Tu każdy może drzeć japę. Sztuka performatywna karmi się energią publiczności, interakcją z widzami.
O czym opowiadasz swoimi pokazami?
Za każdym razem trochę o czymś innym. My, burleski, jesteśmy trochę jak Barbie z filmu Grety Gerwig. Mamy wiele twarzy. Ja bywam połączeniem Alicji w Krainie Czarów i Białego Królika. Parzę herbatkę na cyckach dla wybrańca z publiczności. A potem przeobrażam się w dominę, która potrafi zdzielić kogoś pejczem. I w gwiazdę złotej ery Hollywood.
Stworzyłam też pokaz w hołdzie Kim Lee, który opowiada o Kimie i mojej po nim żałobie. Zaczęło się od jednego z wielu spotkań w garderobie Kima. Opowiadałam mu, że chciałabym wystąpić jako Hawajka, tylko nie wiem, jak uszyć sukienkę z rafii. On załatwił mi sztuczne storczyki, z których powstał piękny stanik. I tak narodziła się „Clockwork Flora” do piosenki „Shatter Me” Lindsey Stirling z motywem przewodnim kwiatów, które obumierają. To moja opowieść o przemijaniu i wspomnieniach.
Ostatnio zaczęłam robić występy z Pieskami. Mój przyjaciel Dominik, nazywany Bingoloverem, poznał mnie z tą wspólnotą, a koleżanka, drag queen, pożyczyła mój kostium pokojówki. I tak stworzyliśmy show na moje urodzinowe bingo: burleskę z pokojówką i psem. Obecnie często współpracuję z projektem Pups & Drags. Mój świat się poszerza, lubię takie eksperymenty.
A skąd wziął się twój pseudonim? Też z eksperymentu?
Gdy zaczynałam, amerykańska performerka Jo Weldon wydała „The Burlesque Handbook”. Radziła, żeby w imieniu pojawiła się nazwa zwierzęcia, a potem coś po francusku albo niemiecku. Byłam wtedy zaręczona z Brytyjczykiem Davidem, wyższym ode mnie o trzy głowy. Mówił do mnie „Honey” i „bunny”, bo przy nim wydawałam się drobna jak króliczek. „Bunnies are delicious”, powiedział, oblizując się. I tak wpadłam na pyszne „delish”. A potem podzieliłam słowo, tak by powstało „De” z francuska i „Lish”.
Jak mężczyźni reagują na to, że jesteś burleską?
Burleski są często spełnieniem męskich fantazji. Pojawia się problem, gdy mężczyzna nie rozumie, że to występ, a nie rzeczywistość. Na szczęście żaden facet nie próbował mnie poderwać po pokazie.
Jestem osobą stanu wolnego, wciąż poszukującą miłości. Mężczyźni, których poznaję przez aplikacje randkowe, są zazwyczaj zachwyceni tym, co robię. Jeden, z którym umówiłam się na dwie randki, kazał mi wybierać, burleska albo on. Wyśmiałam go. Mężczyzna, z którym się teraz spotykam, przyszedł na mój pokaz i siedział dumny jak paw. Znam wiele burlesek, które są w stałych związkach ze wspierającymi partnerami. Wierzę, że to możliwe.
A jak reagują kobiety?
Zdarza się, że dziewczyna wyprowadza z występu swojego partnera, bo za bardzo mu się spodobało, że podałam mu rękawiczkę. Zazwyczaj jednak są zachwycone. I wychodzą z klubu silniejsze. Kiedyś, gdy jakiś facet powiedział swojej dziewczynie, że jestem od niej bardziej atrakcyjna, podałam jej moją szpicrutę i powiedziałam: „Masz i lej”. Inny zdecydowanie za bardzo podjarał się, więc zaczęłam tańczyć dla niej. Oddałam jej sprawczość. Prześmiewczość, krotochwila, żart to dla mnie istota burleski. Takie puszczenie oka do publiczności, która sama nadaje znaczenie temu, co widzi.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.