Netfliksowy serial Ryana Murphy’ego będący fantazją na temat Fabryki Snów lat 40. XX w. bywa przekombinowany, przerysowany i przesłodzony. Ale opowiadając o zakochanych w kinie aktorach, scenarzystach i reżyserach, którzy nie zrobili kariery z powodu koloru skóry, orientacji seksualnej czy płci, „Hollywood” przypomina o uprzedzeniach mających się dobrze także w XXI w.
Ryan Murphy uczynił siedmioodcinkowy miniserial „Hollywood” swoim pierwszym dużym projektem dla Netfliksa. Jeden z najważniejszych twórców telewizji ostatnich 20 lat podpisał z platformą streamingową pięcioletni kontrakt na 300 mln dolarów. Zrealizowane wcześniej dla innych stacji seriale – „Pose”, „Wybory Paytona Hobarta”, „American Horror Story” i „American Crime Story” – trafiły na platformę, a wszystkie kolejne będą już wyprodukowane w ramach Netfliksa, a więc dostępne wyłącznie tutaj. Po „Hollywood”, które wydaje się być spełnieniem młodzieńczych marzeń Murphy’ego, przyjdzie pora na „Ratched”, czyli prequel „Lotu nad kukułczym gniazdem”.
Kręcąc „Hollywood”, Murphy nie mógł przewidzieć pandemii ani spowodowanego nią kryzysu. Pewnie zobaczył film Quentina Tarantino, będący sentymentalną wycieczką w przeszłość do Fabryki Snów końca lat 60. Ale podczas gdy opowieść reżysera „Pulp Fiction” podszyta była mizoginistycznym marzeniem o tym, żeby w Hollywood znów było tak jak kiedyś, Murphy prezentuje radykalnie inne podejście. Wykreował alternatywną rzeczywistość, w której odrobina szczęścia, talent i zaangażowanie wystarczą, żeby zostać gwiazdą, nakręcić film albo sprzedać scenariusz. Nie trzeba spełniać dyskryminujących dla wielu kryteriów. Nie trzeba być ani białym, ani heteroseksualnym. Panuje równouprawnienie, także ze względu na płeć.
Anglosascy krytycy, zazwyczaj bijący przed Murphym pokłony, nie zostawili na „Hollywood” suchej nitki. „Przesłodzony” to najłagodniejszy z epitetów, jakie znajdziemy na łamach „New York Timesa”, „Guardiana” czy „Washington Post”. Zarzut sformułowany przez wielu recenzentów – „Hollywood” to baśń o lepszym świecie, który nigdy nie nastał i nie nastanie – można jednak odeprzeć. Zwłaszcza teraz, gdy zamknięto kina, wstrzymano produkcje i przeniesiono realizację programów telewizyjnych do domów. Właśnie teraz, 80 lat po akcji serialu, w Hollywood trwa rewolucja. W wyniku kryzysu do głosu być może wreszcie dojdą niesłyszani. Murphy snując swoją fantazję, estetycznie oscylującą między artystowskim kampem Wesa Andersona, skąpaną w kalifornijskim słońcu „Śmietanką towarzyską” Woody’ego Allena, a oscarowym musicalem „La La Land” Damiena Chazelle’a, co rusz podkreśla, że tak naprawdę opowiada o współczesności.
Dzisiaj też najłatwiej z bohaterów miałby Jack Costello (David Corenswet) – konwencjonalnie przystojny amant, weteran wojenny, gładysz, który staje się żigolakiem. Do pracy u Erniego (Dylan McDermott) na stacji benzynowej, która tak naprawdę oferuje usługi seksualne dla obojga płci, aspirujący aktor Jack wciąga innych marzących o karierze w Hollywood. Do Dreamland, krainy marzeń, zabierają klientów także Raymond (Darren Cris), który chce zostać reżyserem, i Archie (Jeremy Pope), czarny gej, usiłujący sprzedać wielkiemu studiu scenariusz o dziewczynie, która rzuciła się z napisu „Hollywood” na wzgórzach Los Angeles. Film miałby być szansą także dla Camille (Laura Harrier), czarnej dziewczyny Raymonda. Pomóc ma im Avis (Patti LuPone), żona szefa wytwórni, która najpierw wynajmuje Jacka, a potem się z nim zaprzyjaźnia. Ona jako kobieta w średnim wieku, żydówka, dawna gwiazda kina niemego, też nie ma łatwo, ale nie chce dłużej pozostawać w cieniu męża.
Murphy sprawnie przeplata wątki zupełnie fikcyjne z prawdopodobnymi. Serialowy Archie zakochuje się w prawdziwym gwiazdorze – Rocku Hudsonie (Jake Picking), zmuszonym ukrywać swoją orientację. Aktora przez wiele lat wykorzystywał – finansowo i seksualnie – jego agent Henry Wilson (Jim Parsons). Murphy dążąc do typowego hollywoodzkiego happy endu, pozwala bohaterom zrealizować ich marzenia. I za to mu się obrywa. Może też za to, że netfliksową superprodukcją zrealizował własne marzenia?
W jednej z pierwszych scen Jack tłumaczy Avis, dlaczego chce zrobić karierę w kinie. W dzieciństwie jeździł do sąsiedniego miasteczka, bo w jego wsi, gdzieś w stanie Missouri, nie było kina. Tam pierwszy raz trzymał dziewczynę za rękę, pierwszy raz się całował. A to, co widział w filmach, wydawało mu się mieć większe znaczenie niż prawdziwe życie. Tę iluzję udało się Hollywoodowi zaszczepić w Amerykanach, i nie tylko. Murphy też jej uległ, a z czasem zaczął karmić nią innych. A przy okazji opowiedzieć historie wykluczonych.
Sam śmieje się, że w latach 80. w sekrecie umawiał się ze wszystkimi chłopakami ze szkolnej drużyny futbolowej. W rzeczywistości jednak był wtedy zupełnie samotny.
Temat szkolnej sławy i niesławy poruszył już w pierwszej autorskiej produkcji – „Popular” (1999-2001) o dziewczynach po dwóch stronach barykady (jedna – królowa liceum, druga – wyrzutek), których rodzice biorą ślub, więc one muszą żyć jak siostry, a różni je wszystko. Serial nie utrzymał się na antenie długo, co okazało się zapowiedzią dalszych, sinusoidalnych losów kariery Murphy’ego. Na jeden projekt wybitny, przyjęty świetnie przez krytyków i publiczność, przypadał jeden pominięty albo w najlepszym wypadku kontrowersyjny. Udało mu się z „Bez skazy” (2003-2010) o chirurgach plastycznych. Tu pojawiły się wszystkie ulubione motywy Murphy’ego – przegięta estetyka, fabuła jak z opery mydlanej, karykaturalni bohaterowie, ostre diagnozy społeczne. W łagodniejszej formie kontynuował tę drogę w „Glee” (2009-2015), w którym opowiedział o licealnym chórze – najpierw wyszydzanym, potem owianym sławą. Wśród jego członków nie mogło oczywiście zabraknąć przedstawicieli mniejszości etnicznych, osób z niepełnosprawnościami i osób homoseksualnych. Murphy, całkiem dosłownie tym razem, znów dał głos tym, których mało kto chciał w mainstreamie słuchać. „The New Normal” i „Królowe krzyku” można zaliczyć do projektów mniej udanych, za to „American Horror Story”, serial bazujący na najważniejszych ze strasznych motywów amerykańskiej popkultury (szpital psychiatryczny, voodoo, nawiedzony dom), oraz „American Crime Story” z dziennikarską rzetelnością, a jednocześnie filmowym rozmachem opowiadające o zbrodniach, które fascynowały opinię publiczną, należą już do klasyki telewizji.
Najbliższy sercu samego Murphy’ego jest jednak „Pose” przypominający o scenie vogueingowej lat 80. w Nowym Jorku. O gwiazdach, które mogły lśnić tylko na parkietach klubów. O przyjaciołach, którzy stawali się rodziną. O dzieciakach wyrzuconych z domu za to, że nie czuli się dobrze w swoim ciele. Krytycy powtarzają, że w „Hollywood” zabrakło Murphy’emu wrażliwości, którą pokazał w „Pose”.
Fantazji o równych szansach, sfotografowanej w pastelowych barwach z pocztówki, ubranej w kostiumy z epoki, przyprawionej złośliwym humorem, warto jednak bronić. Nie tylko jako powrotu do złotej ery kina, nie tylko jako alternatywnej historii lat 40., nie tylko jako hołdu złożonego starym filmom. „Hollywood” ma w sobie absurd, lekkość, przegięcie i, co najważniejsze, samoświadomość. A przecież za to kocha się Murphy’ego.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.