Znaleziono 0 artykułów
16.08.2019

„Pewnego razu… w Hollywood”: Sklepik z marzeniami wujka Tarantino

16.08.2019
Kadr z filmu (Fot. materiały prasowe)

Quentin Tarantino, który w swoich filmach odwracał bieg historii i przepisywał ją na nowo, tym razem bezkrytycznie nurza się w wyobraźni białej, maczystowskiej klasy średniej. Sentymentalny sos, oblewający „Pewnego razu… w Hollywood”, jest zdecydowanie zbyt gęsty.

Utarło się nazywać Quentina Tarantino królem filmowego postmodernizmu i mistrzem kinowej przemocy, ale dziś raczej wypada przypomnieć, że motorem jego kina zawsze była nostalgia. Za niskobudżetowymi produkcjami pokazywanymi w kinach samochodowych. Za starymi westernami i filmami karate. Przypomnijmy, że twórca „Pulp Fiction”, zanim został reżyserem, przez pięć lat pracował w wypożyczalni kaset wideo. To był jego sklepik z marzeniami i szkoła w jednym.

We wszystkich swoich późniejszych filmach w mniejszym lub większym stopniu przywracał drugie życie zapomnianym bohaterom masowej wyobraźni. Ale jeśli wcześniej przeszłość była dla niego pożywką do opowiedzenia oryginalnych historii, to w „Pewnego razu… w Hollywood” mamy do czynienia z nowym zjawiskiem. Otóż po raz pierwszy Tarantino nakręcił film czuły, przesiąknięty sentymentem i wyobraźnią starego konserwatywnego Hollywoodu. Na nowym Tarantino można się nawet wzruszyć, więc ewidentnie kroi się tu coś nowego. Niekoniecznie dobrego.

Kadr z filmu (Fot. materiały prasowe)

Głównymi bohaterami są kumple szukający dla siebie miejsca w szybko zmieniającym się świecie. Jest rok 1969. Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) był niegdyś gwiazdą telewizyjnych produkcji. Dorobił się domu z basenem, ale teraz musi ratować budżet grając w podrzędnych europejskich spaghetti westernach. Po kilku głębszych roi sobie, że zagra kiedyś u wschodzącego europejskiego reżysera Romana Polańskiego, który wraz z żoną Sharon Tate właśnie przeprowadził się do willi obok. Rick tęskni za tym, co było. Dla jego żalów niekończące się pokłady cierpliwości znajduje weteran wojenny Cliff Booth (Brad Pitt), służący mu jako osobisty kaskader, kierowca, powiernik i kompan do picia.

Perypetie i rozterki tego duetu stanowią główną oś akcji, mającą swoje odnogi w licznych retrospekcjach i fragmentach z planów zdjęciowych, np. z filmu wojennego, w którym grany przez Ricka bohater za pomocą miotacza ognia pali żywcem grupę nazistów. Pojawiające się na początku brutalne (i zabawne) nawiązanie do „Bękartów wojny” jest zwiastunem innego kluczowego wątku – masakry w domu Polańskiego. Symboliczne wydarzenie zamknęło pewien rozdział historii, kiedy Ameryka przez moment żyła hippisowką fantazją o miłości, braterstwie i pokoju. Sekta Mansona była komuną hippisowską na wspak. Brutalny mord zabił marzenia kontrkultury. Jak opowiedział o tym wydarzeniu Tarantino? Tego zdradzić nie mogę.

Kadr z filmu (Fot. materiały prasowe)

Wróćmy do naszych bohaterów. Dla Ricka wszystko, co nowe to zło. Hippisi to brudasy. Polański – chytry Polaczek. W ogóle napływowi są jacyś dziwni.

Kadr z filmu (fot. East News)

„Pewnego razu… w Hollywood” przynosi zaskakująco konserwatywną wizję lat 60. Reżyser, który w swoich filmach odwracał bieg historii i przepisywał ją na nowo, tym razem raczej bezkrytycznie nurza się w wyobraźni białej, maczystowskiej klasy średniej. Postać Sharon Tate (Margot Robbie) została sprowadzona do kliszy zachwyconej samą sobą wyzwolonej seksualnie aktorki. Scena, w której przychodzi do kina na komedię „The Wrecking Crew” Phila Karlsona i podśmiewa się z gagów ze swoim udziałem jest urocza i na swój sposób symboliczna. Ale zarazem ma się wrażenie, że bohaterka została potraktowana jak totem, pozwalający Tarantino połączyć się ze złotymi czasami kina, radia i telewizji. I nic więcej.

Znacznie ciekawszymi postaciami są Rick i Cliff. Duet DiCaprio i Pitt tworzy aktorski dynamit, wybuchający co chwilę efektownymi grepsami. Targany wątpliwościami, niestabilny emocjonalnie Rick to chyba najbardziej złożona rola w karierze DiCaprio. Dodajmy – znakomita. Cliff grany przez Pitta jest jowialnym, pogodnym, stoickim i wciąż diablo przystojnym facetem. Wzrusza jego relacja z pitbullem, który odegra w filmie kluczową rolę. Cieszy oczywiście udział Rafała Zawieruchy, szkoda, że jego rola jest marginalna. Polski aktor wypowiada bodaj jedno zdanie.

Kadr z filmu (Fot. materiały prasowe)

Często powtarza się, że „Pewnego razu… w Hollywood” to list miłosny reżysera do lat sześćdziesiątych. Tarantino rzeczywiście stracił głowę dla tej dekady. Rozpływa się w estetyce reklamy i popkultury. Kamera z lubością spogląda na nocną feerię rozświetlonych billboardów. Ścieżkę muzyczną tradycyjnie tworzą zapomniane perełki z list przebojów. Najlepsze są sceny, które nawet nie udają, że popychają akcję naprzód, np. gdy bohaterowie rozbijają się samochodami po hollywoodzkich wzgórzach. Są też, rzecz jasna, pomysłowo skadrowane kobiece stopy – powracający fetyszystyczny motywu Tarantino.

„Pewnego razu… w Hollywood” oglądałem ze skrajnie mieszanymi uczuciami. Jak zawsze podoba mi się brawura Tarantino, doskonałe wybory obsadowe, ale tym razem sentymentalny sos, w którym nurza się ten film, jest zdecydowanie zbyt gęsty. Kinofilska miłość nie usprawiedliwia dłużyzn, takich jak przestrzelony epizod w komunie Mansona. Równie zbędny jest wątek rzymski (gdy Rick zostaje zmuszony do grania we włoskich westernach). Ot, reżyserskie zachcianki.

(Fot. Getty Images)

Hołd dla kina. Tylko… co z tego? Po raz pierwszy na filmie Tarantino poczułem się, jakbym siedział w samochodzie rozgadanego wujka, który zawiózł mnie do celu, ale nie chce otworzyć drzwi, bo musi się ze mną podzielić jeszcze jedną rodzinną historyjką ze starych, pięknych czasów. Dzięki, wujku Tarantino, za podróż, ładne te twoje opowieści, ale ja naprawdę muszę już iść.

Łukasz Knap
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. „Pewnego razu… w Hollywood”: Sklepik z marzeniami wujka Tarantino
Proszę czekać..
Zamknij