Czy pieniądze są ważne w związku? Kiedy różnice zamożności partnerów są atrakcyjne, a kiedy potrzebna jest demokracja? Jak dzielić się kosztami? Wsłuchujemy się w trzy historie.
Michał: Płacimy naprzemiennie, nie jesteśmy drobiazgowi
Znamy się od półtora roku i od początku intensywność tej relacji jest duża. Szybko zacząłem dzielić z Kubą codzienność, odkryliśmy też, jak wspaniałe są wspólne podróże.
Temat pieniędzy właściwie nigdy nie pojawił się w poważnej rozmowie. Wystarczyły nam gesty. Jeśli robiliśmy razem zakupy, płaciła ta osoba, która akurat stała bliżej kasy i miała wolne ręce. Wypadało mniej więcej na zmianę. Nie rozliczaliśmy się co do złotówki, żaden z nas nie jest drobiazgowy.
Po kilku tygodniach relacji spytałem, czy Kuba chciałby, żebym dorzucał się do czynszu, skoro moje wizyty zaczęły przypominać wspólne mieszkanie. Odmówił, wtedy wydawało mi się, że to rodzaj autonomii, jaką każdemu z nas zostawia. Przecież oficjalnie jeszcze się nie wprowadziłem. To wciąż jest jego mieszkanie. Tak samo jest z rachunkami od weterynarza, bo Kuba ma psa. Chociaż kochamy go już obaj, on płacąc, w jakiś symboliczny sposób podkreśla, że to jego psie dziecko.
Kiedy wydatki są duże, np. bilety samolotowe czy noclegi, oczywiste jest dla nas to, że najpierw podejmujemy decyzję razem, a później dzielimy wydatki na pół. Jeśli on płacił kartą, ja od razu robię mu przelew – połowę kwoty za siebie.
Ale nie będę ukrywać, nasze sytuacje się różnią. Kuba mieszka we własnym mieszkaniu, nie ma kredytu i pracuje na etacie. Co miesiąc może liczyć na przelew. Ja z kolei wynajmuję z przyjaciółmi mieszkanie i wybrałem wolny zawód. Pieniądze pojawiają się na koncie po skończonym projekcie. Mam więc górki i dołki. Czasami mogę zaszaleć i zaprosić mojego chłopaka na randkę do eleganckiej restauracji, innym razem mówię wprost: – Czekam na przelew. I proszę go, żeby zapłacił, kiedy kupujemy bułki na śniadanie.
Nigdy nie usłyszałem, że to problem, i bardzo doceniam jego delikatność. Takie małe gesty to realne wsparcie, nieme zapewnienie, że ktoś trzyma za mnie kciuki i wierzy w sens tego, co robię.
W poprzedniej relacji moja droga zawodowa, dość idealistyczna i bezkompromisowa, była mi wypominana. Przycinki w stylu: „Znów nie masz kasy?”. Czy ironiczne: „Dobrze, to ja zapłacę”, zupełnie zmieniły dynamikę związku. Od razu pojawiał się dystans, czułem jakąś niewypowiedzianą presję, żeby postarać się bardziej, wykazać, że na pewno zasługuję na bycie partnerem. Sprzątałem obsesyjnie mieszkanie, dwa razy dziennie wyrzucałem śmieci. Czułem się gorszy i nieszanowany, a to wyzwoliło naprawdę poważne problemy, które nazwałbym ogólnie przemocą psychiczną. Nawet teraz, gdy wspominam tę sytuację po latach, czuję stres i napięcie.
Niedawno, przy okazji z jednego z wyjazdów, zaczęliśmy z Kubą głośno gdybać: „A co, gdybyśmy zostali we Włoszech?”. Czynsze w Mediolanie są jakieś 30 proc. wyższe niż w Warszawie, życie kosztuje tyle samo. Kuba pracuje zdalnie, czyli wszędzie tam, gdzie jest szybki internet. Ja w Mediolanie mógłbym rozwinąć się zawodowo i poszybować, również finansowo. Plan jest podniecający i wydaje się całkiem realny. Dajemy sobie pół roku i zbieramy pieniądze na start. Oszacowaliśmy, że na początek potrzebujemy równowartości trzech czynszów, ten budżet składamy wspólnie, to nasza wielka przygoda, na którą piszemy się we dwójkę.
Katarzyna: Miało być równo i demokratycznie, ale zabrakło uczciwości
Mam równościowe poglądy, więc zawsze dążyłam do równowagi w związku. Płacenie w knajpach czy drobne zakupy na zmianę były dla mnie zupełnie oczywiste, zwłaszcza że zarabialiśmy podobnie. Kiedy zamieszkaliśmy razem, a niedługo później zaszłam w ciążę, mieliśmy wciąż odrębne konta, a ich stan pozostawał tajemnicą. Dopiero po sformalizowaniu związku i narodzinach dziecka organizacja życia wymusiła zmiany – założyliśmy dodatkowe konto, na które co miesiąc każde z nas wpłacało ustaloną kwotę. To był budżet na czynsz, jedzenie, pieluchy, ubranka czy kosmetyki dla dziecka. Dwie karty umożliwiały nam swobodne korzystanie z tych funduszy.
Sytuacja wydawała się bezpieczna, partnerska i załatwiona, a jednak po kilku miesiącach przekonałam się, że zupełnie tak nie jest.
Po pierwsze, jak się okazało, Marcin często „mylił” karty płatnicze. Kiedy sprawdzając historię przelewów, odkryłam, że kwiaty na dzień kobiet w połowie opłaciłam sama sobie, poczułam niesmak. Przemilczałam sprawę, ale wkrótce wśród wydatków w kolejnych tygodniach znalazłam opłatę za saunę, na którą poszedł sam, kiedy ja opiekowałam się dzieckiem, czy za paliwo zatankowane na wyjazd rodzinny, w którym też nie brałam udziału ani ja, ani nasza córeczka.
Powiedziałam głośno, co o tym myślę, ustaliliśmy twarde zasady, ale straciłam coś znacznie ważniejszego, zaufanie. Te niewinne pomyłki dotyczące kart, „które przecież wyglądają tak podobnie”, były tylko jaskółkami jego pazerności, którą zaczęłam dostrzegać coraz wyraźniej.
Kiedy po rocznym urlopie macierzyńskim wróciłam do pracy, trwała fala redukcji. Zanim zdążyłam odnaleźć się na nowo w korporacyjnym rytmie, spakowałam rzeczy z biurka do kartonowego pudełka, jak w amerykańskim filmie, i pojechałam do domu. Wiedziałam, że jesień i zima będą trudne, czeka mnie rozsyłanie CV i długie procesy rekrutacyjne.
– Z pieniędzmi będzie krucho – żaliłam się znajomej, na co ona odpowiedziała: – To potrwa chwilę, ale dacie radę, dobrze, że Marcin dostał chociaż podwyżkę. Zamurowało mnie. Nic nie wiedziałam. Mój mąż mówił tylko o awansie, a między wierszami przebąkiwał, że to „awans po polsku”, że został doceniony, ale ma się nasycić tylko wyższym stanowiskiem i prestiżem. Pieniądze miały przyjść z czasem.
Tymczasem, co potwierdziłam, było zupełnie inaczej i wiedzieli o tym wszyscy ludzie w firmie, w tym znajoma, która nieświadomie wygadała się. To był moment zwrotny. Nagle uświadomiłam sobie, że nic nie wiem o majątku swojego męża, nie mam pojęcia, ile ma na koncie, ile wydaje, ile oszczędza i na co potrzebne mu są te pieniądze. Jak w takiej sytuacji nie kłócić się o pieniądze w związku?
Zrozumiałam też, że to znacznie więcej niż pazerność i skąpstwo. Choć byliśmy małżeństwem, żyliśmy osobno, nasze drogi przecinały się i wciąż przecinają tylko w punkcie „dziecko”. Mój mąż nie myślał w kategoriach „my”, nie chciał się dzielić, traktował mnie jak ciężar, bo nie dojrzał do swojej roli. Nie potrafił zaopiekować się mną i dzieckiem, nie chciał wspólnego życia.
To odkrycie było ciosem w samo serce. Poczułam się zdradzona i samotna. Rozwiedliśmy się rok później, o wysokość alimentów sądzimy się do dziś.
Marta: Pieniądze to tylko narzędzie, lubię się nimi dzielić
Spotykam się z chłopakiem, dla którego pieniądze nie są priorytetem. Jest jeszcze młody, świeżo po studiach, wywodzi się z zamożnego domu, dopiero zaczyna pracować i zarabiać. Ja z kolei zbliżam się do czterdziestki, lubię swoją pracę, może czasem popadam nawet w pracoholizm, pewnie w ten sposób coś sobie kompensuję. Faktem jest, że dzieli nas spora różnica finansowa. I to ja mam przewagę, więc płacę. To jest przyjemne.
Mam świadomość, że mojego partnera nie stać na życie, jakie prowadzę, i w ogóle nie oczekuję, żeby dotrzymywał mi kroku. Bo nasz związek nie ma nic wspólnego z tradycyjnymi rolami. To klasyczny situationship, czerpanie z tu i teraz. Związek, ale bez obietnic nie do pokrycia, bez przyrzeczeń „na zawsze”. I muszę przyznać, że bardzo mi ten model odpowiada. Nie czuję presji, nie spinam się.
Lubię dobre wino, jedzenie i wnętrza. To rodzaj doświadczeń, których nie nazwałabym wcale snobizmem. To jest rodzaj hedonistycznych przyjemności, chcę się dzielić takimi doświadczeniami. Kolacja, tak samo jak prezenty, na przykład kupienie Miłoszowi obrazu cenionego artysty do skromnej kawalerki, którą wynajmuje, sprawia mi przyjemność. Lubię dawać.
Może w pewien sposób zostawiam po sobie ślad, pamiątki. Chciałabym, żeby o mnie pamiętał po latach. Żeby nasze spotkanie stało się romantycznym mitem. A dobry obraz zawsze też jest inwestycją czy zabezpieczeniem finansowym. W ten sposób opiekuję się nim i okazuję uczucie.
Może dojrzałam do tego, żeby przewartościować moje relacje z mężczyznami. Nie szukam już silnego męskiego ramienia, opieki. Nie chcę budować rodziny. Miłosz wprowadza w moje życie coś innego – lekkość i przygodę.
Jest atrakcyjnym, inteligentnym, inspirującym mężczyzną, któremu odpowiada jakiś rodzaj opieki, który nad nim roztaczam, i wcale nie mam na myśli finansów, ale rodzaj odpowiedzialności, zdroworozsądkowego podejścia.
Zaczęło się od romansu, a ten przemienił się w relację. Do czego dążymy? Nie wiem, to się okaże. Na razie jest dobrze.
Czy jestem sugar mommy? Chyba nie, bo pieniądze naprawdę nie są tematem, a narzędziem, które pozwala nam pełniej doświadczać pewnego modelu życia. On bardzo dba o gesty. Daje mi prezenty, choć raczej oparte na pomyśle. A co jakiś czas z własnej inicjatywy płaci rachunek, na który naprawdę go nie stać. W ten sposób zaznacza, że nie jest ze mną dla pieniędzy czy łatwiejszego życia. Myślę, że to bardzo ważne zarówno dla niego, jak i dla mnie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.