To była miłość od pierwszego wejrzenia – mówi Małgorzata Trzaskowska. W ekskluzywnym wywiadzie żona kandydata na prezydenta, urzędniczka i mama dwójki dzieci, opowiada o partnerstwie w związku, zabierając równocześnie głos w sprawie Kościoła, samorządności i reformy edukacji.
Rzadko wypowiada się pani publicznie. Dlaczego?
Długo nie zabierałam głosu, bo cenię sobie swoją prywatność, a z doświadczeń mojego męża wiem, że wejście w sferę publiczną, choćby na chwilę, może wiązać się z olbrzymim kosztem. Czasy są jednak wyjątkowe i dziś naszym obywatelskim obowiązkiem jest angażowanie się w sprawy zasadnicze, choćby poprzez udział w demonstracjach w obronie konstytucji, czy praw kobiet.
Jest pani pracującą, aktywną kobietą, a przy tym mamą dwójki dzieci. Kampania samorządowa męża w 2018 roku była dla pani dużym dodatkowym obciążeniem?
Jestem przyzwyczajona do takiego funkcjonowania. Oboje jesteśmy aktywnymi ludźmi, a Rafał zawsze intensywnie pracował. Gdy urodziłam Olę, on właśnie zaczynał pracę w Brukseli, a gdy rodziłam Stasia, trwał wieczór wyborczy do Europarlamentu. Dlatego w trakcie porodu po prostu wisieliśmy na telefonach. Rozmawiałam z nim i z moją siostrą bliźniaczką. Denerwowaliśmy się, i porodem i wyborami, ale wszystko się udało. Całkiem miło wspominamy ten wieczór. Potem ta Bruksela sprawiła, że musiałam z dwójką małych dzieci dość samodzielnie organizować nasze życie. Myślałam nawet przez chwilę o przeprowadzce do Brukseli na te kilka lat, ale Rafał nie wyobrażał sobie spędzania tam wolnego czasu. Zwyczajnie tęsknił za Warszawą i naszymi przyjaciółmi. Postanowiliśmy zorganizować wszystko tak, żeby nie musieć wyjeżdżać.
I udało się?
Tak, bo muszę przyznać, że skutecznie pełnię w domu rolę „złego policjanta”, czyli wszystko organizuję, układam, planuję. W związku z tym zdarza mi się też, że nieco musztruję swoje otoczenie. Nasi znajomi pewnie mogą to potwierdzić, bo są już przyzwyczajeni do moich telefonów w sprawach organizacyjnych. To wszystko sprawia, że kampania nie była dla mnie jakimś wyjątkowym ciężarem. Musiałam oczywiście przejąć w tym czasie więcej obowiązków, ale przecież na tym polega partnerstwo w związku. Nie da się zawsze dzielić obowiązkami po równo, czasem jedna osoba wkłada więcej pracy, a czasem druga. Ważne, żeby nierównowaga na czyjąś niekorzyść nie była czymś stałym i nie była przezroczysta. Na szczęście u nas to wszystko działa dobrze. Ja także miewam projekty w pracy, które wymagają wyjazdów. Wtedy Rafał zajmuje się domem i dziećmi. W tej konkretnej sytuacji nie miałam wątpliwości, że nie ma tu miejsca na zrzędzenie, bo te wybory, nie tylko w kontekście Rafała, są wyjątkowo ważne.
A jednak długo nie włączała się pani publicznie w kampanię.
Zrobiłam to wtedy, gdy poczułam, że to ma konkretny sens. Rafał nigdy nie wywierał na mnie żadnej presji w tej kwestii. Powtarzał: „Zrobisz, jak uważasz”. Pewną presję stwarzali raczej znajomi czy inni członkowie rodziny, jak mój tata, którzy bardzo się zaangażowali i ciągle myśleli, jak jeszcze można pomóc. W pewnym momencie, gdy patrzyłam na to, ile serca i zaangażowania wkładają w to wszystko ludzie wokół, stwierdziłam, że to właściwy moment, żeby się włączyć.
Trolle, fakenewsy, pomówienia to coraz popularniejsze narzędzia uprawiania polityki, których używano mocno także w tej kampanii. Na ile to uderzało w waszą rodzinę?
Udało nam się w dużej mierze przed tym ochronić. Ja nie czytam komentarzy internetowych, a Rafał jest introwertykiem i nie miał potrzeby omawiania tego rodzaju detali kampanii w domu. Zdarzyło mi się przeczytać hejterski mail, który przyszedł na moją skrzynkę roboczą, bo w tym wypadku mam obowiązek otworzyć wszystko, co przychodzi i zweryfikować, czy to treści zawodowe. Ale generalnie nie przejmuję się tego rodzaju treściami. Żal mi ludzi, którzy to robią. Myślę, że muszą być nieszczęśliwi.
Po Brexicie i wyborach prezydenckich w USA wiemy już, że w wypadku działań części internetowych trolli to nie tyle spontaniczne emocje, co po prostu niezbyt etyczna praca, która może jednak skutecznie wpływać na emocje społeczne.
Tak, dlatego wszyscy musimy nauczyć się świadomie dobierać sobie źródła informacji. Ja nie oglądam propagandowej telewizji narodowej i nie słucham tych polityków, których uznaję za populistów. Nawet dawkując sobie informacje, jestem jak wiele osób w Polsce, niesłychanie sfrustrowana rozwojem sytuacji pod rządami PiS i bezradnością ludzi dopominających się bez skutku o przestrzeganie demokratycznych zasad.
Coś panią szczególnie zdenerwowało lub dotknęło?
PiS prowadzi tak zmasowany atak na różne obszary działania państwa, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Na pewno mam duży żal do Kościoła jako potężnej instytucji wpływającej na opinię części społeczeństwa. Uznaję otwarte powiązanie polskiego Kościoła z władzą za zaprzeczenie wartościom, których miał być wzorem: skromności, empatii, pomocy słabszym. Kościół nie zdał egzaminu, gdy PiS atakował sądy czy prawa kobiet, gdy protestowali niepełnosprawni czy mamy dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. Dlatego nie wysłałam Stasia na komunię i nasze dzieci nie chodzą już na religię. Widzę też, że wielu znajomych wokół nas zerwało relacje z Kościołem. A ci, którzy je utrzymują, robią to często tylko z powodu presji starszego pokolenia. Kościół musi się zreformować i wrócić do źródeł – jednoczyć ludzi i otaczać opieką najsłabszych. Dobrze, że dziś na czele Kościoła Powszechnego stoi ktoś, kto zdaje sobie z tego sprawę, a co najważniejsze, daje przykład swoim postępowaniem innym.
Specyficzna relacja państwa i Kościoła dotyka rodziców dzieci w wieku szkolnym. „Deforma” minister Zalewskiej doprowadziła do niesłychanego przepełnienia szkół. Dzieci uczą się w stołówkach i szatniach, nie ma sal na zajęcia wyrównawcze, a w tym samym czasie setki godzin lekcyjnych i sal w środku planu zajmuje nieobowiązkowa religia. Państwo nie reaguje na ten absurd.
Wielu różnych skutków tej „reformy” doświadczamy na własnej skórze, bo nasza córka jest ósmoklasistką, czyli jest w grupie dzieci, w które „reforma” uderza w największym stopniu. Ilość nauki, niespójność zmienianych na łapu capu programów, podwójne roczniki dzieci i obciążenie tym chaosem samorządów – to wszystko sprawia, że zadowolona mina pani minister doprowadza mnie, tak jak wielu sfrustrowanych sytuacją rodziców, do prawdziwej złości. Kiedy do tego czytam o pogarszającej się sytuacji samotnych matek i matek dzieci ze specjalnymi potrzebami, nie mam wątpliwości, że polityka prorodzinna PiS to ponury żart. Nasza córka także przez pewien czas musiała z powodów zdrowotnych uczyć się w trybie indywidualnym, dlatego z własnego doświadczenia wiem, jak kluczowa jest dla tych dzieci możliwość zachowania kontaktu z rówieśnikami. Odbieranie dzieciom takiej możliwości, co dotknęło ostatnio w Polsce ok. 30 tys. dzieci ze szczególnymi potrzebami edukacyjnymi, w związku z rozporządzeniami MEN, to nieodpowiedzialność i dramat dla całych rodzin.
O zatrzymaniu złej zmiany w edukacji nie mamy, co marzyć do wyborów parlamentarnych.
Część tych szkód można naprawić z poziomu samorządu. Można wprowadzić wychowanie obywatelskie, które sprawi, że dzieci będą bardziej świadome tego, jak działa państwo i społeczeństwo. PiS próbuje z pomocą Kościoła zmienić szkołę tak, żeby kształtować konkretnie sformatowanych wyborców, a nie niezależnych, zdolnych do samodzielnej refleksji obywateli. Musimy to zatrzymać, bo inaczej efekt tych działań będzie niszczący dla polskiej przyszłości. To muszą być różnorodne działania, od długofalowych, po tak konkretne jak obowiązkowe wycieczki do Oświęcimia, żeby takie dzieci po dorośnięciu kilka razy się zastanowiły, zanim wezmą udział w marszu organizowanym przez ONR lub organizacje o podobnym profilu.
Tymczasem wiele szkół, które organizowały tak zwany #TęczowyPiątek, znalazło się na celowniku przedstawicieli obecnej władzy.
Tolerancja i akceptacja faktu, że ludzie są różnorodni, to jest coś, co powinno się wynosić i z domu i ze szkoły. Mam nadzieję, że działania skierowane przeciwko różnym mniejszościom odbiją się władzy czkawką. Wierzę, że młodzież ma w sobie ducha przekory i próba odgrodzenia ich od jakiejś wiedzy przyniesie w efekcie zwiększoną świadomość i zrozumienie.
A propos prób zmiany szkodliwych trendów, w czasie kampanii zarzucano przyszłemu prezydentowi, że za często wspomina o tym, że lubi czytać. Nałóg czytelniczy to problem w waszym domu?
Nie będę tego ukrywać: czytanie to jest obsesja Rafała. Ja też czytam regularnie – codziennie jeżdżę do pracy metrem. To dobra okazja do lektury. Dzieci zaraziły się tym nawykiem, który ma oczywiście także złe strony: przeprowadzanie się razem z naszą biblioteką to nie jest proste wyzwanie. W pewnym momencie musiałam wręcz powiedzieć „stop” radosnemu powiększaniu biblioteki, bo obawiałam się książek spadających na głowę. Musieliśmy znaleźć kompromis między moim przywiązaniem do wolnej przestrzeni w domu, a pasją Rafała do otaczania się książkami.
Na szczęście książki jednak nie odstraszyły wyborców, więc może to szansa na pokonanie szkodliwego stereotypu o tym, że politykowi nie służy publiczny kontakt z książkami.
Byłoby to pewnie pożyteczne, zwłaszcza dla dzieciaków. Nowe technologie stwarzają mnóstwo atrakcyjnych pokus, które nie wspierają ich rozwoju tak jak książki. My oczywiście, tak jak coraz więcej rodziców, staramy się pracować nad tym świadomie. Dzieciaki nie mają stałego dostępu do telefonów komórkowych, gier komputerowych i nie oglądają w tygodniu telewizji. Wirtualny świat jest nieodzownie częścią ich rzeczywistości, ale pewne umiejętności społeczne można zdobyć tylko w prawdziwym świecie i prawdziwym kontakcie z innymi ludźmi.
Wróćmy jeszcze do czasu sprzed dominacji wirtualnej rzeczywistości i problemów rodzicielskich. Dlaczego przyjechała Pani ze Śląska do Warszawy?
Dlatego że poznałam mojego męża, czyli zwyczajnie, z miłości. Może zabrzmi to banalnie, ale to była miłość od pierwszego wejrzenia. Oglądałam zdjęcia mojego brata ze studiów i na jednym z nich zobaczyłam chłopaka, który mnie zaciekawił. Później przyjechałam do brata na zakończenie roku kolegium europejskiego na Natolinie. Zobaczyłam z daleka Rafała i w mojej głowie pojawiła się, zupełnie nie wiem skąd, myśl: „To będzie mój mąż”. Sama się wtedy śmiałam z tego dziwnego przeczucia...
Ile lat minęło, zanim się spełniło?
Byliśmy wtedy bardzo młodzi. Ja miałam 19 lat i studia na Śląsku przed sobą, więc przez następne kilka lat podróżowaliśmy do siebie pociągami, które na szczęście jeździły szybko i często. Żeby nie marnować czasu, starałam się też zdawać wszystkie możliwe egzaminy w terminach zerowych. Chciałam też udowodnić mojej mamie, która trochę się martwiła tymi podróżami, że nasza relacja nie wpłynie negatywnie na moje wyniki w nauce. Dopiero po studiach pobraliśmy się i wtedy przeniosłam się do Warszawy. Na początku nie było mi łatwo, bo tęskniłam za rodziną, która została w Rybniku – za rodzicami, siostrą bliźniaczką i bratem. Najpierw pracowałam w agencji reklamowej, ale po urodzeniu pierwszego dziecka wybrałam bardziej stabilną pracę w samorządzie. Poznałam tam świetnych, kompetentnych ludzi, z którymi naprawdę fajnie mi się pracowało. Mówię o tym, bo wiem, że negatywny stereotyp urzędnika wciąż pokutuje tu i tam, a przynajmniej w kontekście ludzi, których spotkałam w pracy, jest bardzo krzywdzący. W każdym razie, wszystkim ciekawym mogę bez ogródek mówić, że pracowałam w ratuszu, zanim Rafał w ogóle wszedł do polityki.
No właśnie, sprawa pani pracy w ratuszu budzi największe emocje w mediach. Czy podjęła Pani już decyzję w tej kwestii?
Jeszcze nie podjęłam ostatecznej decyzji. Z formalnego punktu widzenia, mogłabym kontynuować tę pracę, ale wiem, że byłaby to niekomfortowa sytuacja dla moich współpracowników. Dla Rafała i dla mnie ostatecznie też. Bardzo lubię swoją pracę, ale może to dobry moment na nowe wyzwania. Mam już swoje pomysły i otwartą głowę, więc pewnie wkrótce prasa nie będzie musiała się tym martwić. Zresztą myślę, że bez względu na to, gdzie teraz będę pracować, moja wiedza, którą zgromadziłam przez te lata, o tym jak funkcjonuje miasto, sprawi, że będę służyła Rafałowi dobrą radą w razie potrzeby.
Czy Warszawa stała się dla pani domem?
Czuję się tu jak w domu. Tu toczy się moje życie. Ale gdy wracam do Rybnika, to też czuję się jak w domu, bo moja relacja z rodziną jest bardzo silna. Na szczęście nie muszę wybierać. Bardzo się cieszę z wyborczej aktywizacji warszawiaków, bo dobry dla opozycji wynik wyborów samorządowych w miastach dał ludziom wiarę, że są pęknięcia w monolicie. I że zatrzymanie procesu destrukcji państwa jest możliwe. Mam nadzieję, że wybory do Europarlamentu będą potwierdzeniem tego trendu i wzmocnieniem przed tymi najważniejszymi, parlamentarnymi. Myślę, że wszyscy, którzy głosowali na formacje opozycyjne wobec PiS, mają świadomość, że przed nami wszystkimi wielki wysiłek, ale nadzieje rosną.
.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej