Na swoim jedenastym studyjnym albumie „The Tortured Poets Department” Taylor Swift śpiewa o złamanym sercu. Ale kto szuka taniej sensacji, ten się srogo zawiedzie. Artystka obnaża swoją duszę, tylko czasem wbijając szpilę byłym chłopakom. Polscy fani usłyszą piosenki na żywo podczas koncertów w Warszawie 1, 2 i 3 sierpnia 2024 roku.
Jak najlepiej zemścić się na byłym chłopaku? Taylor Swift nie wystarczyły namiętne pocałunki z nowym ukochanym na oczach milionów. Ani „Era’s Tour”, który przejdzie do historii jako najbardziej kasowa trasa koncertowa. Ani nawet nakręcony przy okazji tournée film dokumentalny. Artystka wbiła Joe Alwynowi szpilę głębiej, mocniej, okrutniej. Jedenasty album w jej karierze – „The Tortured Poets Department” – pobije wszelkie rekordy. Ale najważniejsza współczesna songwriterka osiągnęła coś o wiele ważniejszego – tej płyty będą słuchać kolejne pokolenia potrzebujące zaleczyć złamane serce.
„The Tortured Poets Department”: Wszystkie twarze Taylor Swift
Taylor Swift sama używa muzyki, by podnieść się po rozstaniu. – Nigdy nie potrzebowałam piosenek bardziej – mówiła fanom przed wydaniem albumu. I choć na 31 utworach „The Tortured Poets Department: The Anthology” (po premierze pierwszej części o północy, dwie godziny później artystka ujawniła, że płyta jest podwójna) brakuje wielkiego hitu, a całość nie dorównuje największemu dokonaniu w dorobku Swift – pandemicznemu „Folklore” – Taylor po raz kolejny udowadnia, że nie ma większej gwiazdy od niej. W każdej piosence balansuje bowiem na cienkiej granicy ekshibicjonizmu i kreacji. Otwiera się, a jednocześnie skrywa za wymyśloną postacią. Pokazuje wszystkie odcienie siebie (wbrew oprawie graficznej, wcale nie czarno-białe) – cheerleaderkę i czarownicę, małą dziewczynkę, nastolatkę i dojrzałą kobietę, showmankę i nerdkę. Świadoma własnego narcyzmu Swift czerpie z niego pełnymi garściami, by fani poczuli się, jakby przysłuchiwali się najintymniejszej terapii swojej idolki. Na „TTPD” gwiazda przechodzi przez wszystkie stadia żałoby po związku, na bieżąco przerabiając uczucia w wersy i nuty. Joe Alwyn ostatecznie okazał się potrzebny – gdyby nie jego próby stłamszenia osobowości Taylor, o co artystka go oskarża, mogłaby nie poznać części siebie. A tak staje się – pełną sprzeczności – całością.
Płytę rozpoczyna „Fortnight”. Duet z Postem Malone Swift wybrała na pierwszy singiel z „TTPD” jako kontynuację popowego albumu „Midnights” nagranego, oczywiście, z Jackiem Antonoffem, lecz także z pomocą Alwyna. Na „Fortnight” Taylor już wie, że nic z tego nie będzie, ale wciąż się stara. „I love you, it’s ruining my life” („Kocham cię, ale to niszczy mi życie”), śpiewa, a miliony dziewczyn na całym świecie piszą te słowa w wiadomościach do swoich byłych niedoszłych miłości. „I was a functioning alcoholic”, dodaje Swift, a jej wierni Swifties zastanawiają się, czy to metafora uzależnienia od miłości, czy ich ukochana TayTay naprawdę boryka się z problemami z alkoholem.
Czy Joe Alwyn zdradził Taylor Swift?
Tytułowy utwór „The Tortured Poets Department” opowiada o chłopaku, który pisze na maszynie („Kto jeszcze pisze na maszynie”, pyta Taylor zjadliwie). Ale to dopiero preludium – kąśliwe złośliwości serwuje w kolejnych piosenkach. „My Boy Only Breaks His Favorite Toys” to historia o tym, że Swift i jej ukochany „couldn’t play for keeps” – coś, co miało być na zawsze, okazało się nietrwałe. „Stole my tortured heart. Left all these broken parts. Told me I'm better off, but I'm not” („Skradłeś moje umęczone serce. Pozostawiłeś wszystkie zepsute cześci i powiedziałeś, że tak będzie mi lepiej, ale nie jest”), dodaje Swift, dosadnie oskarżając byłego o przemoc psychiczną. Pierwsze takty „Down Bad” mogłyby zapowiadać hiphopowy kawałek, ale potem płynnie wchodzi gitarowe brzmienie Swift. Tu artystka zarzuca partnerowi, że sprawiał wrażenie, jakby była tą jedyną, a w końcu ją oszukał. W „So Long, London” wokalistka żegna się z rodzinnym miastem Alwyna, w którym spędziła sporo czasu w czasie pandemii. „You say I abandoned the ship, but I was going down with it” („Mówisz, że opuściłam ten statek, ale tonęłam razem z nim”), tłumaczy sobie, jemu i fanom, kto ponosi winę za rozstanie.
Joe Alwyn to nie jedyny mężczyzna, któremu „dostaje się” od Taylor Swift na nowej płycie
Kilka kolejnych piosenek Swift poświęca prawdopodobnie innej miłości – wakacyjnemu romansowi z Mattym Healym z The 1975. W „But Daddy I Love Him” z nawiązaniem do „Małej syrenki” śpiewa głosem dziewczynki, która wyzwala się spod rodzicielskiej kurateli. „Fresh Out The Slammer” to hymn na cześć wolności, jaką daje rozstanie z kimś, kto nas „zaczarował”. „Floirida!!!” – lekko folkowy duet z Florence + The Machine przypominający „Snow on the Beach” z Laną Del Rey z „Midnights” – to eskapizm w czystej postaci. Nie czujesz się dobrze u siebie w domu? Ucieknij na Florydę. „Guily as Sin?” to chwilowy powrót romantyzmu, ale zaraz potem Swift dokonuje autoanalizy. „Who’s Afraid of Little Old Me?” z wersem „If you wanted me dead, you should’ve just said it” („Jeśli chciałeś widzieć mnie martwą, trzeba było powiedzieć”) można uznać za kolejne wcielenie „Look What You Made Me To”, czy „Anti-Hero”. „I Can Fix Him (No Really I Can)” równie dobrze może opowiadać o Alwynie, co o Mattym Healym, który słynie z „okropnych żartów” (w rzeczywistości wokalista The 1975 wielokrotnie szokował fanów mizoginistycznymi i rasistowskimi wypowiedziami). Taylor wypowiada tu głośno kobiecą fantazję, a właściwie czerwoną flagę. Jeśli mężczyznę trzeba zmieniać, lepiej w ogóle sobie nim nie zawracać głowy – zdaje się mówić Taylor. Zwłaszcza gdy ma się do czynienia ze „The Smallest Man Who Ever Loved” – małostkowym, zawistnym, zaborczym partnerem, który nie pozwala kobiecie rozwinąć skrzydeł. „loml” z pulsującym aranżem z pogranicza muzyki elektronicznej oznacza rozliczenie z „żyli długo i szczęśliwie”, bo w jej przypadku nie udało się dojść od „jednego pocałunku do ślubu”. Następnemu na liście „I Can Do It With A Broken Heart” najbliżej do stadionowego hitu, bo właśnie w tym utworze Swift przestaje się deprecjonować. Wręcz przeciwnie, chwali się, że nawet w najgłębszej depresji potrafi wyjść na scenę, by przeobrazić się w showmankę, na jakąś zasługują jej fani. Przyznaje, że „gdy każdy dzień świętowała jak urodziny”, czuła się najgorzej. Wobec wzrastającej świadomości na temat zdrowia psychicznego, wyznanie idolki otwiera jej fanów na ich własne doświadczenia z załamaniem nerwowym.
Druga część „The Tortured Poets Department” to sentymentalny powrót Taylor Swift do czasów młodości, opowiedziany za pomocą historii i mitów
Znów sobą Swift mogła poczuć się przy nowym ukochanym. Utwór „The Alchemy” napisała prawdopodobnie o Travisie Kelce, na co wskazywałyby sportowe skojarzenia, którymi posługuje się w tekście. Odrobinę staroświecka linia melodyczna i marzycielskie słowa o miłości, która zdarza się „raz na kilka życiorysów”, pokazuje, że Swift nie traci nadziei. W wieńczącej pierwszą część płyty „Clarze Bow” (nazwanej na cześć gwiazda kina niemego lat 20.) Taylor dystansuje się wobec własnego dramatyzmu, śpiewając „nie chcę przesadzać, ale chyba umrę”. „Clara Bow” nie została zaplanowana jako koniec „TTPD”. Zaraz potem pojawia się ta lepsza część „The Anthology”, w której Swift odkleja się od własnego doświadczenia na tyle, by przerobić je na baśnie, mity, opowiadania. W tej odsłonie „TTPD” daje się poznać jako storytellerka, która popkulturowe klisze wywraca na nice, by w postaciach z przeszłości odnaleźć współczesny rys.
Już w pierwszym – „Black Dog” – na pierwszy plan wysuwa się doświadczenie pokoleniowe. On po rozstaniu nie wyłączył geolokalizacji, więc ona podąża jego ścieżkami. Ta niemożność zerwania więzi spowodowana przez media społecznościowe doskwiera wielu rówieśniczkom Swift. W „imgonnagetyoubauk” Taylor przywołuje swoją ulubioną „short skirt” znaną już z chociażby ze „Style”. Ta Taylor jeszcze chce na nowo zdobyć serce chłopaka, by chwilę później w „How Did It End?” ogłosić, że pisze piosenkę „postmortem”. Największy wpływ Jacka Antonoffa widać w „So High School”. Indie rockowe klimaty jak ze ścieżki dźwiękowej „Życia na fali” i teksty o oglądaniu „American Pie” cofają artystkę i nas do czasów liceum (tyle że gdy ona była w liceum, już sprzedawała miliony albumów). Od „I Look in People’s Windows” zaczynają się teksty godne opowiadaniach z kart książek Sylvii Plath czy Virginii Woolf. Patrząc w okna ludzi, bohaterka zachowuje się jak „szalona wdowa” chcąca wypatrzeć dawnego ukochanego przy „czyimś stole”. W baśniowej „The Prophecy” przyznaje, że nie jest „greater woman”, bo ta nie błagałaby o litość. Ale przepowiednia brzmi jednoznacznie – z tej miłości już nic nie będzie. Po mity Swift sięga w „Cassandrze” zabitej za to, że obawiała się najgorszego. Tym naprawdę ostatnim utworem – „The Manuscript” – oddaje swoją historię innym („The story isn’t mine anymore” to ostatni wers „TTPD”). Po to, by się przydała, by ich uleczyła, by niosła ich dalej. Miało być tak pięknie – „soon they’ll be pushing strollers”. Zamiast happy endu Swift przydarzył się po prostu koniec. Ale tylko tej historii. Na koniec jeszcze raz pogrąża Alwyna, sugerując, że łączyło ich głębokie porozumienie duchowe, ale niekoniecznie fizyczne. Wymagał od niej dojrzałości, skromności, skrytości. A ona pragnęła „mieć trzydzieści lat” – bawić się, tańczyć. Teraz po miłości został tylko ten manuskrypt, ta wielka płyta o 50 twarzach Taylor Swift. „Nothing breaks like a heart”, jak śpiewała inna genialna autorka revenge album, Miley Cyrus. Taylor Swift zaleczyła złamane serce sztuką.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.