W nowy rok wchodzimy pewnym krokiem. W oczekiwaniu na nowości kulturalne, sięgamy po pozycje, które już stały się klasykami. I szykujemy karnawałowe stylizacje, niekoniecznie z wyprzedaży.
Film: „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie”
W moim podcaście „Tydzień w popkulturze”, którego można posłuchać w aplikacji mobilnej „Vogue Polska”, o ostatniej części najnowszej trylogii osadzonej w uniwersum George’a Lucasa, rozmawiam z semiotykiem kultury, publicystą i autorem książek (ostatnio „Turbopatriotyzm”) Marcinem Napiórkowskim. Wspólnie zastanawiamy się nad tym, czy moc dalej jest z bohaterami „Gwiezdnych wojen”, co podoba się w tej epopei kolejnym pokoleniom widzów i jak stworzyć przepis na idealną filmową franczyzę. Obejrzane w przerwie świątecznej „Skywalker. Odrodzenie”, choć zbiera mieszane recenzje, dla wiernej fanki sagi (pierwsze, czyli czwartą, piątą i szóstą część oglądałam jako dziecko z rodzicami) jest ukoronowaniem wieloletniego oczekiwania.
Serial: „Crazy Ex-Girlfriend”
Po czterech sezonach Rachel Bloom, a właściwie jej ekranowe alter ego, Rebecca Bunch, odkryła wreszcie, że do szczęścia nie potrzebuje wcale małżeństwa, tylko samorozwoju. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń. Jedna z najbardziej niedocenionych komedii ostatnich lat w punkcie wyjścia ma przecież szczenięcą miłość. Dobiegająca trzydziestki sfrustrowana singielka ubzdurała sobie, że chłopcem jej życia był poznany kilkanaście lat wcześniej na koloniach, Josh Chan. Z dnia na dzień zmienia więc swoje życie, by przeprowadzić się do jego miejscowości. Absolwentka prawa na Harvardzie rzuca pracę w nowojorskiej kancelarii, żeby zamieszkać w West Covina w Kalifornii. Okazuje się jednak, że Josh wcale jej nie chce. W miłości Bunch nie idzie, ale za to ma niezwykły talent do ubarwiania rzeczywistości muzyką. Tak jak Ally McBeal w latach 90., a potem bohaterowie „Glee” na początku wieku, Rebecca ze swojego życia robi musical. Dowcipne, prawdziwe, sarkastyczne – słowa piosenek, które pisze w głowie Bunch, opowiadają o doświadczeniu jej generacji – świetnie wykształconych, ale totalnie zagubionych dziewczyn z ostatnich roczników lat 80.
Książka: „Powrót do Reims” Didiera Eribona
W święta udało mi się wreszcie nadrobić zaległości lekturowe. W swoim literackim podsumowaniu roku Zofia Zaleska, krytyczka, a prywatnie – mój książkowy autorytet, poleciła fascynujący „Powrót do Reims”. Tom, który opiera się gatunkowym konwencjom, łączy w sobie wspomnienia z analizą społeczno-polityczną, esej z autobiografią, krytykę systemu z pozbawioną czułostkowości nostalgią. Didier Eribon, badacz Michela Foucaulta, powraca do rodzinnej miejscowości, by zmierzyć się ze swoim niejednoznacznym dziedzictwem. I stawia nurtujące wielu pytania o to, czy można pogodzić się z rodzicami, jak być sobą, będąc innym, w jaki sposób wymyślić siebie na kontrze wobec miejsca, z którego się wywodzimy. Zagadnienia nie dotyczą tylko biografii Eribona. Niesprawiedliwość społeczna, walka klas, nierówności szans to problemy, z którymi zmagają się Francuzi, Europejczycy i cały świat. W obliczu kryzysu klimatycznego wybrzmiewają jeszcze mocniej.
Płyta: Selena Gomez „Rare”
Niewiele gwiazd przeżyło w ostatnich latach publicznie tyle bólu, depresji i upokorzeń. U Seleny Gomez zdiagnozowano toczeń, przeszła przeszczep nerki. W wyniku choroby cierpiała też na stany lękowe. Na oczach całego świata rozstawała się z pierwszą miłością, Justinem Bieberem, który odnalazł szczęście u boku żony, Hailey. O Selenie pisano, że jest za krucha na show-biznes, nie śpiewa dość dobrze, zawsze pozostanie w cieniu swojej najlepszej przyjaciółki, Taylor Swift. Jej nowy album, którego premiera jest zapowiadana na 10 stycznia, ma szansę raz na zawsze przekonać sceptyków do dziewczyny, która dorastała na planach produkcji Disneya, a teraz wreszcie odnajduje własny głos. W przebojowym singlu „Lose You to Love Me” rozprawia się z toksycznym związkiem z Bieberem. „Musiałam cię znienawidzić, żeby odnaleźć siebie” – śpiewa. „Rare” całe ma być takim brutalnie szczerym wyznaniem.
Moda: Botki Balagan
Grunge dotarł do Polski z lekkim poślizgiem. Podczas gdy w klubach w Seattle i na paryskich wybiegach dominował na początku lat 90., u nas nosiło się dziurawe dżinsy, flanelowe koszule i glany, gdy poszłam do liceum pod koniec tamtej dekady. Po latach z sentymentu sprawiłam sobie martensy. A teraz do kolekcji moich ulubionych ciężkich botków, oczywiście czarnych, dołączą sznurowane buty do kostek we wzór skóry krokodyla. Zgodnie ze złożoną samej sobie obietnicą, że w 2020 r. kupuję tylko vintage i rzeczy firm, które produkują w zgodzie z zasadami mody etycznej, stawiam na ręczne wykonanie, najwyższą jakość i rodzimą produkcję. Model Tzava marki Balagan wpisuje się w te tendencje.
Uroda: Rozświetlacz Dew Drops z Coconut Collection Marca Jacobsa
Mam słabość do kosmetyków, które pachną jak moje ulubione desery. A że wysoko na liście grzesznych przyjemności znajdują się u mnie kokosanki, zachwyciłam się kolekcją Marca Jacobsa, która otula skórę tropikalnym zapachem. Rozświetlacz Dew Drops (wybrałam ten najjaśniejszy w odcieniu Dew You 50) o lekkiej żelowej konsystencji nie obciąża mojej wrażliwej skóry. Stosuję go zgodnie z zaleceniami dwojako – mieszając z korektorem i podkładem dla uzyskania efektu glow na całej twarzy albo wykańczając makijaż jedną kropelką (uwaga: produkt jest bardzo wydajny!). Najchętniej rozświetlam cienie pod oczami, nanoszę też odrobinę żelu na łuk Kupidyna, a czasami zastępuję rozświetlaczem cienie, malując nim powieki przy łuku brwiowym. Chociaż Dew Drops świetnie sprawdza się w karnawale, gdy błyszczący make-up (a zwłaszcza brokat à la „Euforia”!) wystarczy za imprezowy look, ja lśniącą skórę, która wygląda, jakby była odrobinę wilgotna, lubię też na co dzień.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.