Dziś mogę jedynie stać na brzegu i pomachać odpływającej wersji mojego życia, której nie wybrałam – mówi Martyna Majok, polsko-amerykańska dramatopisarka, laureatka Pulitzera. Rozmawiamy o jej dorastaniu, rodzinie, relacji z mamą, o podejściu do języka oraz pracy nad musicalową wersją „Wielkiego Gatsby'ego”.
– Kiedy wybierałam zdjęcia do tego wywiadu, pomyślałam, że doskonale oddają ideę Gatsby'ego, o którym rozmawiamy. W głębi duszy zawsze czuję się niewystarczająca, więc jeśli ktoś patrzy na mnie w tej designerskiej sukience, której nie mogę zatrzymać i za którą nie zapłaciłam, chcę, żeby wyobraził sobie, że to wciąż jest ta imigrantka z klasy robotniczej, dziewczynka, która trafiała do zupełnie innego świata niż ten, który znała – mówi Martyna Majok, zdobywczyni Pulitzera w 2018 r. Nagrodę otrzymała za sztukę „Cost of Living”, za którą również była nominowana do nagrody Tony 2023 w pięciu kategoriach, w tym w najważniejszej, Best Play. Teraz pracuje nad trzema filmami oraz dwoma musicalami, a jednym z nich jest „Wielki Gatsby”, który realizuje wraz z Florence Welch.
W minionych tygodniach miałaś sporo powodów do wzruszeń. Często ci się to zdarza?
Udzieliłam ostatnio wielu wywiadów i, rzeczywiście, za każdym razem płakałam. Głównie wzruszam się, kiedy mówię o „Cost of Living”, o tym, jak długą drogę przebyłam... Kiedy przeprowadziłam się do Nowego Jorku, nie miałam gdzie mieszkać. Przez pierwszy rok zmieniałam mieszkanie 13 razy. W drugim były pluskwy, tam zaczęłam pisać tę sztukę. Nie byłam wtedy nawet pewna, czy dam radę. Myślę, że wzruszam się, kiedy myślę o tym, że udało mi się zbudować tutaj dom z innymi ludźmi. Bo robienie teatru to bardzo intymna sprawa; narzędziami są ludzkie ciała. Prosisz aktora, by poświęcił część siebie twoim słowom. Prosisz publiczność, by usiadła z tobą, żebyś mogła opowiedzieć swoją historię. Wzrusza mnie taka zwykła ludzka życzliwość. Smutne rzeczy nie doprowadzają mnie do płaczu tak, jak akty miłości, hojności i życzliwości (wyciera łzy).
Kiedy oglądałam nagranie z twoją reakcją na nominację do Tony, pomyślałam, że płaczesz z radości, a teraz mogę sobie wyobrazić, że przez długi czas było odwrotnie. Nie było ci łatwo
Nigdy nie miałam żadnej gwarancji, że moje sztuki zostaną zauważone. Dorastałam w domu z przemocą i problemami imigracyjnymi. Pamiętam, jak w szkole dostaliśmy zadanie, by opowiedzieć, co robiliśmy podczas przerwy świątecznej. Napisałam o tym, jak ojczym zdjął z choinki ozdobę bożonarodzeniową i próbował mnie nią udusić. Ponieważ te nadużycia zdarzały się tak często, uznawałam je za coś normalnego. Nauczycielka wysłała mnie natychmiast do pielęgniarki i gdy dowiedziała się o tym moja mama, była przerażona, że mogą nas rozdzielić, że zabiorą mnie i moją siostrę. Kazała mi powiedzieć w szkole, że wszystko zmyśliłam. To był ten moment, gdy po raz pierwszy dostrzegłam, jaki dostęp do prawdy daje fikcja. Zakładając maskę, możesz bezpiecznie mówić prawdę.
Musisz być świetną słuchaczką, bo twoje dialogi są do bólu prawdziwe. Kiedy zdałaś sobie z tego sprawę?
Uwielbiam obserwować, w jaki sposób ludzie mówią. Dorastałam wśród wielu kultur, głównie w imigranckim środowisku klasy robotniczej. Słyszałam więc ludzi, dla których angielski był drugim językiem i którzy wplatali w niego swój ojczysty język. Dla mnie to poezja codzienności, w której ktoś próbuje nadać czemuś sens, borykając się przy tym z wieloma ograniczeniami. Ludzie nazywają to łamanym angielskim, ale moim zdaniem jest w tym coś pięknego i czystego, bo nie próbujesz ukryć się za słowami, brzmieć mądrze, chcesz jedynie, żeby ktoś cię zrozumiał. Chciałabym zajmować się muzyką, ale nie mam do tego talentu, natomiast lubię operowanie słowem, nadawanie znaczenia wypowiedzi, opierając się na jej brzmieniu.
Do Stanów przyjechałaś jako dziecko i dziś angielski jest twoim językiem, twoim głosem. Pamiętasz swoją pierwszą styczność z tym językiem, z nową kulturą?
Moje pierwsze wspomnienie jest zbyt doskonałe, zbyt poetyckie, więc albo musiałam to zmyślić, albo to jest jakieś kłamstwo. Moja mama wyjechała do Ameryki, ja zostałam w Polsce. Kiedy zaszła w ciążę, wróciła, żebyśmy wraz z moją przyszłą siostrą zamieszkali wszyscy razem. Pamiętam więc jak przyleciałam na lotnisko w Newark i czekał na nas wielki polski mężczyzna, z wielkim brzuchem, wielkim wąsem i bukietem róż. Pomyślałam wtedy: „Kto to do cholery jest?”. Pocałowali się na powitanie, dał jej te kwiaty i jedną z róż podał mnie. Pomyślałam: „Oh, jaka piękna”. Ale nie usunął z niej kolców i zaczęłam krwawić. Dla mnie to idealna metafora mojej Ameryki – piękna, cudowna, a w kolejnej sekundzie krwawisz i płaczesz.
Nie znałam oczywiście angielskiego, dzieci na placu zabaw były przerażone, gdy mówiłam do nich po polsku. Brzmiałam dla nich dziwnie, nie chciały ze mną rozmawiać, więc wracałam do domu i płakałam. Zaczęłam mieć obsesję na punkcie nauki angielskiego. Oglądałam w telewizji Mistera Rogersa, czytałam wszystko, co się dało, nawet katolickie podręczniki, które mama przynosiła z fabryki papieru.
Potem przez lata łączyłaś pracę w barach z próbami zostania dramatopisarką po godzinach. Kiedy poczułaś się wreszcie wolna, pisząc?
Nie poczułam się nigdy, codziennie walczę z poczuciem, że jestem niewystarczająco dobra. Ale chyba pierwszym takim momentem był ten, kiedy poczułam się bezpieczna dzięki fikcji. Drugi, kiedy zawarłam ze sobą pakt, że dopóki ktoś mi za to płaci, mogę pisać, więc starałam się o stypendia, nagrody. Dziś wciąż walczę z głosami, które pytają, czy mam jeszcze coś do powiedzenia? A może to koniec? Może już nie mam do opisania żadnej historii?
Nawet po nominacji do Tony?
Nawet bardziej. Szczególnie trudna była dla mnie pandemia. Ale znalazłam ukojenie w pracy nad adaptacjami, w których mogłam nosić inny rodzaj maski, bo w jakiś sposób dziedziczyłam czyjąś historię. Dziś walka o wolność polega dla mnie na uciszaniu tych głosów, wątpiących w sens tego, co robię. Kiedy pisałam „Ironbound” czy „Cost of Living”, było to łatwe, bo nikt nie miał wobec mnie oczekiwań. Pisałam po prostu rzeczy, które uważałam za ważne. Teraz mam poczucie, że moja praca jest oceniana i to jest naprawdę przerażające.
Powiedziałaś, że nie masz żadnego muzycznego talentu, a teraz pracujesz nad musicalem „Wielki Gatsby” z Florence Welch. Jak wam idzie?
Uwielbiam to! Tak naprawdę pracuję obecnie nad dwoma musicalami, o jednym z nich nie mówi się jeszcze oficjalnie, oba realizuję z osobami ze świata pop, spoza teatru. Cieszę się, że mam teraz partnerki i partnerów w tym procesie, bo nienawidzę pisać. Pisanie to agonia, okropne i bardzo samotne zajęcie.
Dlaczego w takim razie zajęłaś się tym zawodowo?
Piszę, żeby móc być z innymi w sali prób, nienawidzę siedzieć sama. Pierwszy szkic to rodzaj hipotezy, ale chcę, żeby był jak najbliższy prawdzie, dlatego muszę zobaczyć, co robi z tym tekstem aktor. Często wtedy pojawiają się pytania, jakaś nowa myśl, że może to jednak powinien być monolog. Porównałabym to do rzeźbiarstwa. Wiesz, że tworzysz podobiznę człowieka, dłutujesz, wymyślasz. Tak samo budujesz słowa, łączysz je z dźwiękiem i ciałami. Dlatego najszczęśliwsza na świecie jestem podczas prób z aktorami i reżyserem. Wtedy czuję, że żyję.
Jak podeszłaś do klasycznej historii amerykańskiego milionera, tak innej od tego, o czym do tej pory pisałaś?
Nie chciałam zmieniać DNA tej historii, ale poczułam się zainspirowana tym, w jaki sposób Fitzgerald zostawił miejsce na różne postaci, jak chociażby George'a i Myrtle Wilson. Mam opiekuńcze uczucia wobec tych bohaterów, walczę o ich godność non stop. Muszę uważać, żeby za dużo ci nie opowiedzieć, ale naprawdę uwielbiam tę dwójkę. Postawiłam przed sobą misję, żeby uczynić ich jak najpełniejszymi postaciami. Sam Gatsby pochodzi z klasy robotniczej i ta mentalność nigdy go nie opuszcza. Próbuje być wystarczający, ale nigdy się taki nie czuje. Utożsamiam się z tym i myślę, że nie tylko ja, ale każdy nagle wkracza do zupełnie nowego świata niż ten, z którego pochodzi. Sama powieść ma miejsce cztery lata po zakończeniu II wojny światowej, a my mamy za sobą pandemię. Zrozumiałam więc, skąd ten podobny dziki głód, te imprezy, poszukiwanie sensu i swojego znaczenia.
Próbujesz w tym projekcie połączyć dwa światy – wielkiej komercyjnej produkcji z gwiazdą pop ze swoim światem ludzi o trudnych doświadczeniach. Czujesz, że to nowy rozdział w twoim sposobie pisania?
Zawsze łamie mi serce w teatralnej pracy to, że tak niewiele osób może spektakl obejrzeć, zwłaszcza tych, o których są moje sztuki. Robiąc taką produkcję, mogę otworzyć drzwi dla większej liczby ludzi. Wciąż może się to wydawać wykluczające, bo gramy na dużej scenie na Broadwayu, ale ludzie będą mogli się o tym dowiedzieć, znaleźć sposób, żeby zobaczyć spektakl, posłuchać muzyki czy kupić książkę, pomyśleć, że może teatr też jest dla nich. Chciałabym, żebyśmy mogli nagrywać swoje sztuki i dzielić się nimi.
Nie tylko walczysz o spektakle dostępne dla wszystkich widzów, lecz także o to, by mogły je współtworzyć niepełnosprawne osoby.
Dla mnie to niewiarygodne, że producenci przez to, że chcą mieć kogoś znanego w obsadzie, wykluczają całą społeczność fantastycznych istot ludzkich. Sprawmy, by także osoby niepełnosprawne były popularne. Jeśli chcesz mieć celebrytów na scenie, zatrudnij taką osobę, ale do tego dwie, których być może świat nie zna. Ktoś przecież też kiedyś dał szansę Bradowi Pittowi. Gdy „Cost of Living” dotarło na Broadway, ludzie mogli zobaczyć aktorów, których wcześniej nie widzieli. Katy Sullivan dostała za to nominację do Tony i bardzo chciałam, żeby wygrała, bo jest niezwykła i powinna być gwiazdą. Powoli zmierzamy w kierunku inkluzywności, różnorodności w świecie teatru, ale i tak jesteśmy daleko od ideału.
Jak pamiętasz wieczór rozdania statuetek Tony?
Moja sztuka miała premierę jesienią, bałam się, że ludzie zdążyli już o niej zapomnieć, bo była jedną z pierwszych w sezonie i graliśmy ją tylko dwa miesiące. Więc to, że została zapamiętana, że dostałam pięć nominacji, to już był jakiś odlot. Wprawdzie nie zdobyłam nagrody, ale przegrałam z legendą teatru Tomem Stoppardem, może dlatego to aż tak nie boli. Kiedy dowiedziałam się, że jest nominowany, poczułam jakiś spokój, wiedziałam, że wygra, więc chciałam czerpać z tego czasu po ogłoszeniu nominacji jak najwięcej, bawić się świetnie na imprezach, mieć z tego frajdę. Samo bycie w gronie tych wszystkich przeszczęśliwych nominowanych osób było czymś niesamowitym. Cały ten miesiąc wokół gali był czasem celebracji, jednym z najlepszych okresów mojego życia.
Na galę zabrałaś swoją mamę, której postać i doświadczenia można odnaleźć w twoich sztukach. Jak wygląda wasza relacja?
Kiedy po raz pierwszy zaczęłam pisać o naszym życiu i pochodzeniu i pokazałam jej to, była tak zdenerwowana, że nie rozmawiałyśmy prawie rok. Było to kilka lat po tym, jak dostała obywatelstwo, ale myślę, że wciąż był w niej jakiś strach, że ujawniając to, mogą jej wszystkie zgody odebrać. Szczerze mówiąc, tamta sztuka o nas była naprawdę zła, co całkowicie usprawiedliwia podejście mamy.
Jak została twoją największą fanką?
Początkowo pisząc „Ironbound”, próbowałam ukryć jej tożsamość, ale potem doszłam do wniosku, że cały charakter bohaterki, sens jej działań ma związek z tym, skąd pochodzi. Uznałam, że nic na to nie poradzę, że jeśli jej się nie spodoba, nie będziemy rozmawiać przez kolejne trzy lata. Nie mówiłam mamie wcześniej, o czym jest sztuka, dopiero gdy zgasły światła, powiedziałam, że to jest trochę o tobie i mam nadzieję, że ci się spodoba. Podeszłam do jej historii z pokorą, bez oceniania, ponieważ wcześniej osądzałam ją za wiele wyborów, których dokonała. Sama w pewnym momencie robiłam podobnie, więc byłam w stanie napisać tę historię, łącząc moją osobowość i jej przeżycia tak, żebyśmy mogły spotkać się w tej postaci. Myślę, że zrozumiała moją intencję, że to była moja próba dotarcia do niej, że napisałam do niej list miłosny. Dlatego najlepszy i najbardziej poruszający moment mojej kariery to premiera w Waszyngtonie (ociera łzy), kiedy ta kobieta, której powiedziano, że jest niewidzialna, że jej życie nie jest niezwykłe, która była maltretowana, pracowała na czarno w kraju, gdzie jej nie chciano, dostała owacje na stojąco. Ludzie wstali i oklaskiwali sztukę, ale ja czułam, że to jej biją brawo i to był najwspanialszy moment. Może ona nawet tego nie zauważyła, ale to działo się we mnie, to poczucie, że celebrujemy jej osobę, tę niezwykłą i odważną kobietę.
Jest też wciąż kimś, kto łączy cię z Polską. Jak wygląda twoja relacja z tym krajem?
Chciałyśmy odwiedzać Polskę częściej, ale mój ojczym kontrolował finanse mamy. Chodziłam za to w soboty do polskiej szkoły, w niedzielę do polskiej katolickiej. Dużo osób z okolicy było Polakami, z rodziną rozmawiam po polsku, ale przez długi czas język polski utożsamiałam z ojczymem. Nienawidziłam go, dlatego chciałam odrzucić wszystko, co się z nim wiązało. Dopiero kiedy go zostawiliśmy, polska kultura i język zaczęły mnie pociągać, może też dlatego, że spotykałam się wtedy z Polakiem (śmiech). Zaczęłam mieć dzięki temu więcej pozytywnych skojarzeń z ojczyzną.
Może łącznikiem z polskimi korzeniami powinien być twój dziadek? Wiem, że był dla ciebie bardzo ważny.
Był kimś w rodzaju ojca w moim życiu, był bardzo dobrym człowiekiem. Gdy zmarł, nie miałam pieniędzy, żeby polecieć na pogrzeb, więc zaczęłam w żałobie pisać „Cost of Living”. Poza tym, bałam się prawdy o jego śmierci. A nie jadąc, mogłam myśleć, że on wciąż jest, ale po prostu długo nie rozmawialiśmy. Spędziliśmy kiedyś wspólnie jedno lato, podróżując, i myślę, że dzięki temu na nowo nawiązałam kontakt z Polską, już jako dorosła osoba. Później wiele razy, aż do pandemii, wracałam, odnowiłam kontakty z rodziną, współpracowałam z instytutami w Polsce. Wydaje mi się też, że po części dlatego poszłam na studia do Chicago, bo jest tam duża Polonia, a ja chciałam spotkać się z Polakami, odzyskać polską część mnie. Znaleźć odpowiedzi na pytania: „Kim byłam? Kim jestem? Kim mogłabym być?”. Myślę o tej wersji mnie, która wciąż mieszka w Polsce, nigdy nie wyjechała. Jestem ciekawa, kim byłaby dziś.
Chciałabyś się tego dowiedzieć?
Jest taki wspaniały cytat z Cheryl Strayed o tym, że nigdy nie poznasz tej wersji siebie, na którą się nie zdecydowałaś. Sama dziś mogę jedynie stać na brzegu i pomachać odpływającej wersji mojego życia, której nie wybrałam. Czuję, że gdzieś istnieje ta inna wersja mnie, ale wiem, że nigdy nią nie będę. Mogę jedynie pomachać jej z oddali i życzyć wszystkiego najlepszego. Może właśnie dlatego tak często bawię się czasem w moich sztukach, tworząc różne wersje tych samych postaci, których charaktery zależne są od podjętych decyzji, dzielących życie na dwa etapy.
Pytałaś wcześniej o nowy rozdział w moim życiu, teraz myślę, że pod wieloma względami rzeczywiście zaczął się dla mnie nowy etap, nieznany i przerażający. Powiedziałabym, że nowy rozdział, ale tej samej książki. Dobre prawda? Świetnie brzmi, nowy rozdział, ta sama książka. Może to kiedyś wykorzystam.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.