Dzieci, zwłaszcza teraz, w dobie niepłodności, są wyczekiwane, utkane z marzeń i nadziei. Tracąc perspektywę posiadania dziecka, tracimy przyszłość, a nie przeszłość – mówi Katarzyna Skorupska, psycholożka i psychoterapeutka, pracująca z kobietami i parami po doświadczeniu straty.
Zacznijmy od liczb. Statystyki mówią, że nawet co czwarta ciąża kończy się poronieniem. Doświadczenie straty jest więc powszechne.
Tak, choć nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę, bo szacuje się, że chodzi o nawet 60 proc. ciąż przed implementacją zarodka, czyli bardzo wcześnie – w pierwszych dniach po zapłodnieniu. Przeważająca większość kobiet roniących na tym etapie jest nieświadoma tego, co się dokładnie dzieje. Zakłada, że krew na bieliźnie to spóźniony okres.
Z czasem, w miarę rozwoju płodu, ciąża wciąż jest wrażliwa, ale ryzyko ronienia stopniowo spada. Po pierwszym trymestrze, jeśli USG prenatalne nie wykaże żadnych wad i zaburzeń, wynosi już tylko około 1 proc
Wtedy jednak ronienie zupełnie zmienia swoją wymowę, staje się dla kobiety stresującym i gwałtownym przeżyciem.
To, jak kobieta, jak para będzie przeżywać poronienie, zależy od wielu czynników. Etap ciąży nie musi grać aż tak istotnej roli. Ważniejsze jest to, jakie znaczenie ciąża miała dla kobiety i mężczyzny. Oraz przebieg samego poronienia – w jakich warunkach się dowiedzieli, że to koniec, czy i jakie decyzje musieli podjąć, jak byli w tym wszystkim potraktowani przez osoby towarzyszące w tej sytuacji, jak kobieta była w tym wszystkim zaopiekowana, na poziomie emocjonalnym i cielesnym.
Bywa tak, że robiąc standardowe badanie USG, lekarz mówi: – Niestety, serce płodu nie bije. I ta wiadomość może być bardzo trudna, zwłaszcza jeśli ciąża jest chciana i wyczekiwana. Ale mądry specjalista ma szansę zaopiekować się pacjentką, na przykład opowiedzieć o wyborach, podjąć z nią decyzję, co dalej. Bo ktoś będzie wolał wrócić do domu z tabletkami wywołującymi skurcze, inna osoba odda się w ręce specjalisty, ktoś jeszcze inny będzie chciał dać sobie czas, żeby zobaczyć, czy ciało samo zareaguje na ustanie rozwoju ciąży i poronienie zadzieje się w domu. Oczywiście ten ostatni scenariusz jest możliwy, tylko jeśli nie zagraża to życiu i zdrowiu kobiety.
Zupełnie inaczej przebiega ronienie spontaniczne – nagły ból, krwawienie i szybka podróż do szpitala. Takie doświadczenie zazwyczaj staje się traumą.
Co takiego dzieje się w szpitalu?
Pierwszy problem to przemęczony personel, na przykład wypalona zawodowo lekarka czy niskoopłacana położna, która przyjęła już siedem porodów i ledwo stoi na nogach. Żadna z tych osób nie ma superwizji czy grupy Balinta (metoda pomagająca przedstawicielom zawodów pomocowych w radzeniu sobie z zawodowym stresem – przyp. red). Same radzą sobie z napięciami, koszmarnymi decyzjami i problemami w pracy. A to przeciążenie i zmęczenie przekłada się bezpośrednio na kontakt z pacjentkami – kobietami mierzącymi się ze stratą.
Drugi problem to procedury. Technicznie sam proces jest trudny i może być upokarzający. Kobiety ronią do słoików, na gazę, nad toaletą. To nie są standardy opieki szpitalnej w XXI wieku.
Ronienie w swoim przebiegu może przypominać poród, pojawiają się więc intensywne skurcze, ból, który czasem trwa godzinami. Kobiety, które chcą zorganizować pochówek i zrobić dodatkowe badania, szukają zarodka. A nie zawsze wiedzą, jak dokładnie wygląda, mówiąc technicznie, nie wiedzą, czego szukać, co powinno wypaść. Rozumiem, że ten temat jest wrażliwy światopoglądowo. Ale gdzie się tego dowiedzieć, jeśli nie w szpitalu?
To jest wielki problem, że kobietom, które straciły kontrolę nad ciałem, nikt nie tłumaczy, co się właściwie wydarzyło, na czym polegają kolejne badania, czemu służą.
To chyba ogólny problem. Pacjent w szpitalu nagle traci podmiotowość, staje się „ciałem do leczenia”.
Pielęgniarki i lekarze, nawet jeśli mają dobre intencje, czasami nie potrafią empatycznie rozmawiać z kobietą, która przechodzi przez stratę. Padają na przykład takie zdania:
– Jak się pani postara, będzie pani mieć kolejne.
– Proszę się nie mazać, przecież wszystko dobrze, przeżyje pani, młoda pani jest.
To nie ma nic wspólnego ze wsparciem czy z pocieszeniem. Z mojej psychologicznej perspektywy takie wypowiedzi dają ukojenie tylko osobie, która je wypowiada, żeby zatuszować swoją bezradność.
Kobiety roniące, tak samo jak te, które muszą mierzyć się z poważnymi chorobami płodu, często mówią, że trudnym doświadczeniem jest widok innych relatywnie zdrowych, szczęśliwych pacjentek oczekujących na poród.
Standardy opieki mówią o tym, że szpital powinien postarać się stworzyć osobną przestrzeń, żeby kobieta roniąca nie leżała w jednej sali z kobietami w ciąży. Ale bywa, że brakuje miejsc i wtedy nie ma wyboru.
Wyobraź sobie taką scenę: kobieta przeżywająca stratę znajduje się pośród pacjentek, które oczekują na poród, ich ciąże rozwijają się prawidłowo, znalazły się na oddziale patologii ciąży albo ginekologii ze względu na krótką szyjkę macicy albo przekroczony termin porodu. Są podpięte pod KTG – wszyscy słuchają miarowego pikania, które obrazuje rytm bicia serca ich płodów. Przecież to koszmar. W takich warunkach nie ma miejsca na trudną rozmowę, płacz czy żałobę.
Może pojawić się coś zupełnie odwrotnego – wstyd.
I to jest bardzo częste uczucie towarzyszące ronieniu. Z czasem, żeby wytłumaczyć tę trudną sytuację, w której się znalazły, kobiety szukają przyczyny, jakiegoś sensu i powodu, który pozwoli im uniknąć błędu w przyszłości. Najczęściej znajdują go w sobie. – Bo zjadłam pomarańczę. – Albo: – Bo nie zjadłam tej pomarańczy. – Bo gwałtownie wstałam. Albo: – Za bardzo się stresowałam. I to oczywiście nie są żadne realne przyczyny, tylko próby odnalezienia się w tej sytuacji.
Zdarza się, że winą obarczani są też lekarze czy partnerzy. – Bo nie dopilnował. – Nie otoczył mnie wystarczającą opieką. Pojawia się też motyw pracy: – Za duże napięcie i obciążenia. Ale muszę przyznać, że w moim gabinetowym doświadczeniu obserwuję, że winy jednak najczęściej kobiety szukają w sobie. Mówią na przykład: – Powinnam była wcześniej się wycofać z życia zawodowego, co ja sobie myślałam.
To autodestrukcyjny mechanizm, bo fakty są takie, że przyczyny poronienia mogą być różne, część w ogóle pozostanie dla aktualnej medycyny nieuchwytna.
Inny problem to porównywanie. „Ona nie chciała dzieci, a tu proszę dwójka”, „Muszę mieć jakiś defekt”, „Nie jestem wystarczająco kobieca, skoro moje ciało zawodzi”, „Jestem gorsza, nie zasługuję” – czytam wpisy na grupach w sieci.
Zazdrość o macierzyństwo innych kobiet, konflikt z własnym ciałem to niestety bardzo typowe reakcje. Dodałabym też umniejszające myśli w stylu: – Moim zadaniem jest tylko donosić ciążę. Byle nastolatka to potrafi, a ja? Co jest ze mną nie tak?
A gdyby zupełnie zmienić narrację na racjonalną, biologiczną, pomyśleć tak: „Moja ciąża nie utrzymała się, bo w skomplikowanych podziałach komórkowych coś prawdopodobnie poszło nie tak. Organizm odrzucił ciążę nie bez powodu, mogła mieć poważną wadę. Stało się coś smutnego, ale być może uchroniło mnie i przyszłe dziecko od wielkiego bólu i psychicznego cierpienia”.
Być może jakiejś grupie przyniosło by to ulgę. Musimy jednak pamiętać, czym może być strata okołoporodowa. To coś więcej niż strata płodu, bo w trakcie trwania ciąży przyszłe dziecko funkcjonuje przede wszystkim w fantazji i wyobrażeniu rodziców. Mama może jeszcze nie czuć go dobrze w brzuchu, oglądać płód tylko na zamazanym obrazie USG, ale jej głowa zaczyna osadzać dziecko w rzeczywistości. Rodzice często wypowiadają na głos takie pytania: ciekawe, do kogo będzie podobny albo podobna? Jak będziemy spędzać razem czas? Gdzie pójdzie do szkoły?
Dzieci, zwłaszcza teraz, w dobie niepłodności są wyczekiwane, utkane z marzeń i nadziei. Tracąc perspektywę posiadania dziecka, tracimy przyszłość, a nie przeszłość.
Mówisz „tracimy”. Bo żałobę przeżywa nie tylko kobieta, ale też jej partner.
Kiedy rozmawiam z tymi mężczyznami, najczęściej o ich żonach i partnerkach, próbuję odwrócić sytuację, składając im coś na kształt kondolencji. – Jest mi przykro też z powodu pana straty. Jak się pan czuje? Są wtedy zaskoczeni, mówią, że jeszcze nikt wcześniej nie potraktował ich w ten sposób.
Zobacz, jak to wygląda w praktyce – najbliżsi podchodzą do kobiety, pochylają się czule nad łóżkiem i patrząc w oczy, zadają pytanie: – Jak się dziś masz? Czy ktoś rozmawia w ten sposób z mężczyznami? Czy ktokolwiek dostrzega ich ból?
Trudno zauważać ten ból, skoro najczęściej sami go ukrywają.
Czasami pracuję z kobietami, czasami z parami, ale jeszcze nigdy nie zgłosił się do mnie sam mężczyzna. A przecież on, patrząc na wszystko z boku, pozbawiony wpływu na rozwój wydarzeń, może niezwykle cierpieć. Mężczyźni stawiają się zazwyczaj w roli skały. – Moja żona straciła, więc ja muszę dać radę – zorganizować pogrzeb, poinformować rodzinę, nie rozsypać się. Tego od nich wymaga otoczenie i kultura. Tyle że aby ten plan był wykonalny, muszą poskromić emocje albo – najlepiej – odciąć zupełnie.
A to przepis na katastrofę, najpierw w relacji z samym sobą, później w związku.
Dobrze zaopiekowany ból i przeżycie swojej straty może otworzyć partnerów na nową jakość relacji. Doświadczyli trudnej sytuacji, która pozostawi bliznę, ale dzięki współodczuwaniu, czułemu opiekowaniu się sobą nawzajem, a przede wszystkim dzięki pozostawianiu przestrzeni na to, że każdy może zupełnie indywidualnie przeżywać tę sytuację, to doświadczenie można przekształcić w silny fundament pod dalszą część życia. Bliskość, odpowiedzialność za siebie, czuła komunikacja mogą stać się supermocą pary.
Natomiast żal przeżywany w osamotnieniu, wypierany i tłamszony zawsze gdzieś wybija i rozsadza relacje. Na przykład przy kolejnej ciąży, przy innej stracie. Zawsze gdy stare niezadbane sprawy mogą się tylko przypomnieć, wrócą rykoszetem ze zdwojoną siłą.
Idąc dalej, strata dotyczy całej rodziny – dziadków, dzieci.
Dziadkowie potrafią przeżywać sytuację, ale mogą być przynajmniej partnerami do rozmowy. Tymczasem dzieci często w ogóle nie informuje się o tym, co się wydarzyło. Kilkulatki odczuwają napięcie, smutek, czasem złość, ale nie widzą, jaka jest przyczyna. Są zagubione.
Rodzicom trudno ogłosić coś ostatecznego: – Twojego wyczekiwanego braciszka czy siostrzyczki nie będzie.
Nie zapominajmy, że dzieci są znacznie bardziej wrażliwe relacyjnie niż dorośli. Zwróć uwagę, że noworodki, zanim uczą się siadać i chodzić, rozwijają w pierwszej kolejności zmysł wzroku, aby móc skupić spojrzenie na twarzy rodzica. A chwilę później pojawia się pierwszy świadomy uśmiech. Ze wszystkich kompetencji ewolucja postawiła u nich właśnie na umiejętność budowania więzi i komunikację.
Kilkuletnie dzieci, które potrafią już zrozumieć trudną sytuację utraty, zaadaptują się do niej doskonale. Owszem, będą odczuwać smutek, ale sięgną też po pocieszenie. Przytulą się do rodziców, będą zadawać pytania, żeby oswoić i zaakceptować nową rzeczywistość. W tym sensie mogłyby uczyć swoich rodziców, na czym polega przechodzenie przez żałobę.
Myślę, że dorośli najbardziej boją się właśnie dziecięcych pytań.
Znam dziewczynkę, która lubiła głośno gdybać
– Mamo, a może to Maks był wtedy tym dzidziusiem, co się nie urodził, ale po prostu było dla niego jeszcze za wcześnie? – mówiła.
Szukała swojego wytłumaczenia, opowiadała sobie i swojej mamie tę historię po swojemu. Paradoksalnie jej słowa były dla dorosłych kojące i wzruszające. Wiedzieliśmy, że ułożyła w sobie tę żałobę, a tym samym jej bliskim było łatwiej pobyć ze swoim żalem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.