Malarstwo Dwurnika jest kroniką naszych dziejów najnowszych, niełatwych i pogmatwanych tak samo, jak osobiste życie malarza i jego pozycja w artystycznym środowisku. Bo lubił być i był Edward Dwurnik oddzielny, zadziorny i prowokacyjny.
Gdyby stworzyć listę najbarwniejszych postaci polskiej kultury przełomu wieków, Edward Dwurnik byłby w ścisłej czołówce. I to zarówno ze względu na swoją drogę artystyczną, jak i życie prywatne. Szczególnie po upadku komuny, gdy to stał się artystą zamożnym i jeszcze intensywniej przyciągającym kobiety. Życie prowadził z rozmachem, co do tego nie ma wątpliwości, ale ów rozmach towarzyski nigdy nie przesłonił mu pracy zajmującej u Dwurnika nieodmiennie miejsce najważniejsze. Tworzył, można powiedzieć z niewielką tylko przesadą, bez wytchnienia.
Nie zawsze tak jednak było. Gdy jako dwudziestoletni chłopak rozpoczął studia na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych (za chuligaństwo wyrzucono go wcześniej z liceum plastycznego), nie wiedział właściwie, co chce robić. Studiował więc i malarstwo, i grafikę, i rzeźbę. Z tej ostatniej wkrótce zrezygnował, bo na drugim roku studiów zobaczył prace Nikifora, najsłynniejszego polskiego prymitywisty. To spotkanie dwóch artystów (osobiście poznali się dwa lata później, niedługo przed śmiercią łemkowskiego mistrza) miało dla Dwurnika charakter formacyjny. Sam mówił o tym wielokrotnie. To właśnie pod nikiforowym wpływem stworzył 13 czerwca 1965 roku „Rysunek numer 1”, od którego zaczął datować wszystko, co malował i rysował, a było tego – co tu dużo gadać – sporo.
Prace Edwarda Dwurnika idą w tysiące i mielibyśmy zapewne problemy z ich policzeniem, gdyby sam malarz nie prowadził z buchalteryjną wręcz dokładnością rozpiski swoich dzieł, co też potwierdzało jego systematyczność i pracowitość. Jeśli można o jakimś polskim artyście powiedzieć, że był robotnikiem sztuki, to był nim Dwurnik. W najlepszym, ma się rozumieć, znaczeniu tego słowa. Nikifor zresztą też nim był. Obaj malowali nieustannie, bo to było esencją ich życia.
„Czy dziennikarze pytają cię jeszcze w ogóle o malarstwo?” – zapytała Dwurnika Małgorzata Czyńska, autorka wydanego przez Czarne wywiadu-rzeki z artystą pod tytułem „Moje królestwo”. „O jakie malarstwo?” – usłyszała. „Oni mnie pytają o kolegów, kobiety i samochody. Sex, drugs and rock and roll. O ubrania, buty, bieliznę i tak dalej. Potem piszą, że Dwurnik jeździ porsche albo mercedesem AMG. Informacje o stanie posiadaniu dóbr materialnych są dla nich najważniejsze. Oczywiście to jest fajne, bo przecież kocham swoje samochody. Uważam, że dobry malarz powinien być zadowolony z życia, zdrowy i bogaty. Praca ma przynosić apanaże”. Jemu przyniosła i potrafił z nich korzystać. Umiał też znakomicie pogrywać z mediami, włącznie z tabloidami i kolorową prasą. Wiedział, na jakich zasadach działają, czego od niego oczekują i jak z nimi obchodzić. A że miał duszę prowokatora, robił to z lubością.
Ale przede wszystkim malował, dzień w dzień malował, a trzeba mieć naprawdę dużą determinację, by być panem własnego życia i tak systematycznie harować z pędzlem w dłoni. Harówkę uważał Dwurnik za integralny element życia artysty. Bez tego nie powstałyby jego słynne, malowane latami, bardzo rozbudowane cykle malarskie, jak „Podróże autostopem”. Dzięki nim stał się Edward Dwurnik „portrecistą” polskich miast. A patrzył na nie z góry i nie szczędził detali do tego stopnia, że można by godzinami analizować centymetr po centymetrze, a może raczej kwartał po kwartale, co też tam malarz umieścił. Przy czym pamiętać należy, że był to realizm pozorny, bo artysta kochał mieszać i przestawiać prawdziwy porządek rzeczy, dając oglądającym wielkie pole do interpretacji.
Takich cykli powstało więcej, żeby wymienić choćby malowanych przez dwie dekady Sportowców (o papierosy tu chodzi, nie o aktywność fizyczną), czy Robotników, którzy tworzą dzisiaj wielką galerię postaci, a raczej typów postaci Polski Ludowej przeobrażonej z czasem w III Rzeczpospolitą. W tym sensie jest malarstwo Dwurnika niejako kroniką naszych dziejów najnowszych, niełatwych przecież i pogmatwanych tak samo, jak osobiste życie malarza i jego pozycja w artystycznym środowisku. Bo lubił być i był Edward Dwurnik po prostu oddzielny, był też zadziorny i prowokacyjny. No, i miał bez wątpienia tupet, bo trzeba go mieć, żeby zdecydować się namalować własną wersję „Bitwy pod Grunwaldem”.
Poznałem Edwarda Dwurnika osobiście dwa lata temu, gdy prowadziłem z nim i Małgosią Czyńską spotkanie poświęcone wspomnianej już książce. Odbyło się ono w warszawskiej Zachęcie i przyciągnęło, wiadomo, tłumy. Różniło się ono zasadniczo od tego typu spotkań, bo artyście włączył się znów, jak często przy takich publicznych okazach, podwórkowy chuligan, który lubi koleżankę za warkocz pociągnąć albo strzelić z procy w okno sąsiadki. Szalenie mi się to podobało i szybko zrezygnowałem z próby opanowania naszej rozmowy, bo Edward Dwurnik nie dawał się nikomu. Do końca.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.