Gabriela Hearst w Paryżu szefuje Chloé, prowadzi własną markę w USA i biznes w Ameryce Południowej. Jest filantropką i aktywistką. Pracuje z delikatną materią. To nie tkanina, a uciekający do zagłady klimatycznej czas. Ma misję – w Chloé, gdzie od półtora roku jest dyrektorką kreatywną, zrobiła „zrównoważoną rewolucję”, jakiej w żadnej marce z branży nie było.
Wychowała się na farmie. Gdzieś pośrodku niczego. W domu nie było prądu, zimą oszczędnie poburkiwał generator – nie dłużej niż godzinkę. Dostępne rozrywki: konie, książki, radio. Wszystkie okej, ale dla Gabrieli – wtedy Perezutti – ciekawszy niż otaczająca ją rzeczywistość okazał się świat wyobraźni. Ta wyobraźnia przez całe lata służyła za najlepszą zabawkę. Jedyne, co miała, to czas. Wiecznie głodna atrakcji, na pustych hektarach snuła fantazje o wyzwaniach, występach, sukcesach, sławie. Chciała uciekać z tego rancza jak najdalej się da. Wszystko, by do końca życia nie golić owiec i nie zaganiać bydła. W tym punkcie należy wyjaśnić, że miejsce, w którym Gabriela się wychowała, nie było jakąś skromną zagródką. Jej rodzice prowadzili jeden z najstarszych i największych tego typu biznesów w Urugwaju. Na tej ziemi w północnej części Paysandú rodzina jej matki pracowała od ponad 150 lat – zrozumienie natury, szacunek dla zwierząt i pokora wobec mocy żywiołów zdążyły zapisać się w genach. Gdy ktoś przychodził tu na świat, już wiedział.
Ta pokora nie obejmowała innych dziedzin życia. Rodzina Perezuttich należała raczej do tych niezwykłych. Ojciec esteta, gaucho w tradycyjnym stroju z zacięciem do dekorowania wnętrz. Matka – ewenement na skalę globu – ortodoksyjna buddystka w katolickim, rządzonym przez prawicowy reżim kraju. Medytująca fanatyczka sztuk walki z drugim danem w taekwondo i niewyjaśnionym entuzjazmem do podnoszenia ciężarów – kobieta ze stali, outsiderka. To matka, dziwić się nie ma co, najmocniej zapisała się w dziecięcych wspomnieniach Gabi. Gdy miała trzy lata, mama na jej oczach spadła z konia, wybiła sobie zęby, otrzepała się, otarła krew i jak gdyby nic poszła dalej. Inne wspomnienie pochodzi z rzeczonego egzaminu na drugi dan. Wyskok, obrót w powietrzu, kopniak w locie w deskę trzymaną przez kogoś w dłoniach. Potem już tylko trzask spadających odłamków. Wśród dziecięcych wspomnień Gabi są jeszcze: susza, uderzenie pioruna w XIX-wieczny dom i świadomość, że gdy galopuje się po kamieniach, można spaść tylko raz.
Po ojcu Gabi odziedziczyła skłonność do świata rzeczy ładnych, po matce zdolność do brawury i – jak mawiano na ranczo – odwagę pumy. Ma 45 lat, życiorys, którym można obdzielić całą wioskę, ale strachu właściwie nie pamięta. W dorosłym życiu bała się tylko komplikacji w pierwszej ciąży – zagrożone było życie jej bliźniaczek. Cała reszta wyzwań była dla niej jakaś prosta. Jak sama powtarza w wywiadach – stres i napięcie jej nie paraliżują. Wręcz odwrotnie.
Chodziła do brytyjskiej szkoły, angielski we wczesnej młodości znała już tak dobrze jak ojczysty hiszpański. W edukacji widziała szansę na ucieczkę w świat. Zaaplikowała o stypendium. Spojrzała na mapę i wybrała Australię. […].
W 2004 roku założyła pierwszą markę modową. Nazywała ją Candela, z hiszpańskiego światło. Jej kapitał startowy wynosił 700 dolarów. Pierwszym flagowym produktem marki był T-shirt z ilustracją wzorowaną na zdjęciu matki ujeżdżającej boso konia stojącego dęba. Dziś to zdjęcie oprawione w ramkę stoi na jej domowym biurku w otoczeniu szkiców, albumów i książek. Widać je wyraźnie w tle wszystkich wideo-wywiadów. Choć panuje tam pewien nieład, ma się wrażenie, że żaden element nie znalazł się w kadrze przypadkiem. Candela już nie istnieje, choć mogła z powodzeniem walczyć o miejsce na rynku. Spójny styl marki zgodny z powszechną obsesją na punkcie stylu boho bardzo się podobał. Firmę wsparł fundusz kapitałowy, w którym pracował pierwszy mąż, ojciec córek Gabrieli Franklin Isaacson. Candela szybko urosła do milionowej wartości, rozwijała się i dobrze rokowała. Gabriela dostrzegła jednak problem – błąd w założeniu. Wiedziała, że musi konkurować z markami popularnymi, obniżać ceny, poszerzać asortyment, zwiększać wolumen. Iść na kompromisy, gdy idzie o estetykę i jakość.
Nie widziała w tym sensu. Zbyt cenny był jej czas.
W 2011 roku zmarł ojciec. Z matką rozstał się dawno, a ranczo zostawił w długach. Gabriela odziedziczyła farmę (pół na pół z bratem Federico, a o spadek musiała stoczyć walkę sądową) i czuła się zobowiązana, by wyciągnąć ją z kłopotów. Wiedziała, że jest to winna przodkom i potomkom. Gdy dopięła swego, dostała bukiet białych kwiatów z bilecikiem o treści: „Nobody fucks with my baby”. Słowa te napisał John Augustine Hearst.
Poznali się kiedyś przypadkiem, przez wspólnych znajomych w Buenos Aires. Hearst też zainwestował w Candelę, ale w oko jej nie wpadł. Zostali przyjaciółmi, zeszli się dopiero później – w jakich dokładnie okolicznościach pozostaje tajemnicą. Ślub za to urządzili huczny, w 2013 roku w Natural History Museum na Manhattanie. Medialny baron, spadkobierca „tych Hearstów” pozostaje jej wspólnikiem, inwestorem, biznesowym wsparciem i najlepszym doradcą. Gabriela Hearst to ich wspólna marka. – John jest moją inspiracją – mówi Gabriela i lekko omdlewa z zachwytu. Łączy ich bezkompromisowość i niepowstrzymana ambicja.
Wspólnie wpadli na pomysł wykorzystania rodzinnego biznesu Gabi do rozwoju marki sygnowanej ich nazwiskiem. Gabriela Hearst […]
Zrobiła rachunek sumienia i rachunek sensu stricto. Dostrzegła olbrzymią wartość emocjonalną i biznesową w życiu, które kiedyś odrzuciła. Zdała sobie sprawę, że gdy żyła na farmie, miała tylko czas. Dziś ma wszystko oprócz niego. Zaczęła się zastanawiać, jak go odzyskać. Wrócić do świata, w którym rzeczy były trwałe, wszystko wokół znajome, zestrojone z naturą.
Cały tekst Kamili Wagner o Gabrieli Hearst znajdziecie w grudniowym wydaniu magazynu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach sprzedaży i online.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.